sobota, 16 listopada 2013

Ostateczny koniec lata - z Krakowa do Cieszyna

Po krótkim wprowadzeniu ruszamy na południe...

Brno. Tam miałem dziś dotrzeć

Wigilia Wszystkich Świętych, czyli Halloween. Godzina 17. Wreszcie, po zakończeniu uczelnianych zajęć, dopakowaniu plecaka, załatwienia jakiegoś prowiantu i dotarciu na przystanek "Pasternik Cmentarz" staję z wyciągniętym kciukiem koło drogi. Kciuk mógł być już mało widoczny, bo słońce zaszło dobrą chwilę temu - o tej porze zwykle jest już późno nawet na szukanie noclegu, a co dopiero na ruszanie w trasę. Jednak czas przewidziany na podróż był krótki (właściwie to nigdy go nie dosyć) i nie chciałem czekać do rana, kiedy wszyscy będą jechać najdalej na cmentarz, a kierowcy tirów już nigdzie. Uzbrojony w opaskę odblaskową wyciągałem rękę ku sznurowi samochodów, z których większość pędziła ku ciepłu domowego ogniska i rodzinnych obiadków daleko od metropolii. W sumie im bardziej się ściemniało i chłodniało, tym lepiej ich rozumiałem. Uparłem się jednak nie zawracać z drogi, cokolwiek by się nie działo. Przynajmniej na razie. Po dłuższej chwili w zatoczce zatrzymało się pierwsze auto, co utwierdziło mnie w moim wariackim postanowieniu.

Potwierdziło to też moje przekonanie, że stopowanie nocą jest możliwe, oraz obaliło inne, że obecność dziecka w aucie wyklucza wzięcie autostopowicza. Gość, który się po mnie zatrzymał, wiózł bowiem na siedzeniu pasażera unieruchomioną w foteliku córeczkę. Sam kiedyś jednak dużo jeździł na stopa i chyba wspomniały mu się dawne czasy. Choć podrzucił mnie tylko parę kilometrów, zdążył podzielić się kilkoma anegdotami z tamtych lat: a to jak z najlepszym przyjacielem nie mogli wjechać do Szwajcarii, bo celnicy podejrzewali, że chcą tam pracować (choć przyjaciel nie miał rąk); a to jak do leżących przy stacji benzynowej podeszła rezolutna striptizerka, która przewiozła ich tysiąc kilometrów. Opowieści miał ponoć na całą noc, ale musiałem wyskoczyć na najbliższym zakręcie. Przynajmniej jednak byłem już za miastem.

Na najbliższych światłach poszło nieco szybciej. Tym razem zajechał chłopak chyba niewiele starszy ode mnie, w aucie chyba też w podobnym wieku, w środku lekko zalatującym gazem. Choć nieczęsto bierze autostopowiczów (byłem drugim w jego karierze), tym razem na szczęście się zdecydował. Szczęście tym większe, że jechał aż do Katowic i że wsłuchując się w CB radio postanowił ominąć autostradę, na której tego wieczoru więcej się stało niż jechało. A że śpieszył się do dentysty, drogę przez małe, położone na uboczu miasteczka pokonaliśmy chyba szybciej niż pustą trzypasmówkę. Mijaliśmy przy tym takie niezwykłości, jak sosnowiecki most cudów - wjeżdża się na niego na rowerze, a sjyżdżo na kole. Pierwsza granica była przekroczona - na razie między Górnym Śląskiem a Zagłębiem.

Gość, choć na co dzień pracuje jako administrator serwerów w jednej z krakowskich firm, trochę się z kumplami najeździł po Bałkanach. Z ciekawszych rzeczy wspomniał potężny, opuszczony hotel w pobliżu granicy chorwacko-czarnogórskiej. Nie dość, że krył jeszcze sporo tajemnic i stylowej zastawy do zszabrowania, to większość łazienek była w nienaruszonym stanie. Gdy więc ktoś z licznej ekipy podróżników musiał iść za potrzebą, korzystał z jednej z nich, po czym oznaczał ją jako zużytą. I tak zostawało jeszcze kilkaset innych.

Chłop starał się być bardzo pomocny, chciał wysadzić mnie przy trasie S1 lecącej w moim kierunku (cóż, od teraz, gdyż wcześniej planowałem jechać przez przejście w Bohuminie i na Ostrawę, ale że podwożący miał nieco inne plany... uroki autostopu) i znaleźć mi następną okazję przez CB radio. Niestety, okazja znalazłaby się, gdybym jechał w drugą stronę, a do mostu nad S1 trochę pobłądziliśmy. W końcu jednak około godziny 19 udało się na nim wylądować.

Pode mną rozciągały się dwa pasy ruchu w każdą stronę, po których w całkowitą ciemność pędziły sznury aut. Niezbyt tym zachęcony postanowiłem stanąć raczej przed wjazdem na trasę ku Bielsku i Cieszynowi, i dla lepszej orientacji kierowców wyciągnąłem swój jeszcze w Krakowie nakreślony znak "CZE". W przeciwieństwie do drogi poniżej ruch w tym miejscu nie był jednak zbyt wzmożony. Po dłuższej chwili stania zdecydowałem się na przejście się wzdłuż autostrady i znalezieniu jakiegoś postoju lub przynajmniej zatoczki, mając w pamięci słowa niektórych kierowców, że jeśli ktoś chce się zatrzymać, to zatrzyma się wszędzie. Przeskoczyłem więc przez barierkę i balansując na skrawku ziemi pomiędzy nią a rowem, zszedłem wzdłuż ślimaka. Pas po którym szedłem zwęził się do szerokości liny, poza którą ział rów wypełniony wszystkim, co tylko może zemdlić. Jakoś jednak doczłapałem do najbliższego miejsca, które miało jakiekolwiek pobocze - niestety, większość tej przestrzeni znajdowała się pod kolejnym mostem. Ustawiłem się na smudze światła, padającej od stojącej na nim latarni, która co chwilę gasła, uzbroiłem moją tabliczkę w migającą lampkę rowerową, a siebie samego we wszystkie odblaski i czekałem.Czekałem. I czekałem. Nie wyglądało jednak na to, aby kogoś miał zainteresować lub przestraszyć migający dziwak i aby z tego powodu choćby zwolnił. Na dodatek pod mostem po drugiej stronie jezdni przystanął policyjny radiowóz. Wiedząc, jak panowie mundurowi odnoszą się do stopowiczów przy autostradach niezależnie od części świata, postanowiłem jeszcze raz spróbować szczęścia w poprzednim miejscu. Zawsze to jednak lepiej znaleźć się przed mostem niż pod nim.

Nie uśmiechało mi się wracanie tym samym skrawkiem ziemi nad rowem, więc wdrapałem się po skarpie na ulicę biegnącą powyżej i robiąc wielkie koło znalazłem się w punkcie wyjścia. Tym razem jednak poszło mi nieco lepiej - po paru minutach z przeciwnej strony drogi doleciał mnie głos pytający, dokąd jadę. Po krótkim wyjaśnieniu prułem już z młodą parą drogą ku Bielsku. Dopiero w samochodzie przyznali, że mój napis "CZE" początkowo zinterpretowali jako Trzebinia.

Wysadzili mnie przy wyjeździe z lokalnych salonów samochodowych na szosę ku Cieszynowi, obdarowując na pożegnanie kamizelką odblaskową. Choć nie byli zbyt optymistyczni co do możliwości złapania stopa w tym miejscu około wpół do dziewiątej, po chwili zatrzymał się mały dostawczak z trzema wesołymi gośćmi gęsto inkrustującymi swoją gadkę podwórkową łaciną oraz żartami o tym, co by to było, gdyby byli mniejszościowej orientacji seksualnej. Koniec końców okazali się być jednak przyjaźni i nawet przyznali, że "fajną mam migawkę". Wysadzili mnie "na hamburgerze", czyli przy pewnej restauracji dobrze znanej sieci szybkiej obsługi w Skoczowie.

Znajdowała się ona nieopodal stacji benzynowej, na której zagadnąłem pewnego intrygująco wyglądającego jegomościa tankującego swoje terenowe auto w plastikowych rękawiczkach. Jechał co prawda tylko kawałek w moją stronę, gdyż po chwili miał skręcać ku Ustroniowi, gdzie mieszka,  zgodził się jednak podrzucić mnie na skrzyżowanie. Na dodatek powiedział, że chętnie mnie poczęstuje czekoladą lub czymś podobnym, na co odparłem, że to raczej ja jego poczęstuję, skoro on mnie podwozi. Postanowił jednak stanowczo trzymać się "dobrej praktyki, która nakazuje ugościć autostopowicza". Przynajmniej wynegocjowałem, że zjemy wspólnie.

Zapłaciwszy, facet wrócił z dwiema siatkami, z których każda zawierała kolację dla jednego z nas. Składały się na nią po dwa nadziewane rogaliki, sok i guma do żucia. Wbrew obietnicy gość postanowił jednak przeznaczyć swoją część dla czekających go w domu cór. Zadzwoniwszy do nich i uprzedziwszy, że będzie nieco później, obiecał mi, że jeśli opowiem mu coś ciekawego o sobie, podrzuci mnie na samą granicę. Starałem się stanąć na wysokości zadania, ale to chyba on miał ciekawsze historie i spostrzeżenia. Dziś lekarz, lata temu podobnie jak ja podczas studiów korzystał z każdej okazji, by być gdzieś indziej niż na co dzień. Zaczęło się od kilkunastogodzinnej spontanicznej wyprawy pociągiem, by rzucić okiem na okolice dworca w Berlinie Wschodnim, po czym w podobny sposób wrócić do domu. A że gość, mając za młodu poczucie nieograniczonej ilości czasu we wszechświecie, studiował jedenaście lat, miał po tej pierwszej podróży jeszcze sporo okazji do kolejnych w podobnym stylu.Teraz, przed emeryturą, to poczucie mu wraca, dzięki czemu może lepiej zrozumieć swoje dzieci, idące w jego młodzieńcze ślady.


Niemal niepostrzeżenie przed dwudziestą drugą znalazłem się już za czeską granicą, przy wielkim rondzie wypuszczającym drogi w trzech kierunkach. Mój, na Brno, nie cieszył się największą popularnością. Podjechała do mnie co prawda jakaś włoska para w swoim aucie pełnym psów, ale tylko po to, by się upewnić co do własnego kursu. Po dziesiątej zatrzymała się też jedna z ciężarówek, której kierowca mógł w końcu ruszyć w nocny kurs, jednak nasze trasy niezupełnie się zgadzały. Nie było zbyt różowo, a nie chcąc nadużywać gościnności Szarki każąc jej czekać na siebie w Brnie niemal do świtu, zacząłem się zastanawiać, które dwa metry kwadratowe w okolicach Cieszyna będą najlepsze dla mojej karimatki. Całe szczęście, nie musiało to być pod granicznym płotem. Do swojego domu w podcieszyńskim Międzyświeciu na listopadowe święta zdążyła już bowiem wrócić Martyna.

Jak dobrze mieć takich znajomych! Choć chodziło bowiem tylko o kawałek podłogi pod dachem, zostałem osobiście odebrany, nakarmiony, zapoznany z okolicą, ofiarowano mi gościnny pokój z ogromną kanapą i widokiem na góry o świcie, a po sutym śniadaniu mimo świątecznych planów odstawiono w dogodne do stopowania miejsce. Umiem to docenić i mam nadzieję, że jeśli moja gospodyni lub jej brat, którego przy okazji poznałem,  kiedyś utkną w nocy na granicy w Medyce (czego co prawda im nie życzę), będę im mógł się odwdzięczyć tym samym.


O ileż przyjemniej i optymistyczniej było próbować łapać okazję teraz, w porannym słońcu pod czystym niebem, niż jeszcze kilkanaście godzin temu. Mimo wyjątkowych okoliczności (Wszystkich Świętych) i związanej z tym specyfiki ruchu drogowego (auta pełne rodzin jadące na krótkie dystanse) oraz nazwy ulicy, przy której stałem, w krótkim czasie zostałem zabrany do Cieszyna. 



Zgodnie z pierwszą zasadą komunikacji w Polsce ponarzekaliśmy trochę z kierowcą, po czym w dobrych humorach rozstaliśmy się pod dworcem.

Cieszyn jest niewątpliwie perełką. Choć praktycznie tylko przez niego przebiegłem, udając się ku granicy, i tylko raz zboczyłem z trasy, by wdrapać się na Górę Zamkową, widziałem wystarczająco wiele, by tak twierdzić. Po każdym kroku mógłbym był się zatrzymać, by obejrzeć coś ciekawego. Następnym razem w tym mieście może to właśnie będzie mój cel. A kto chce zobaczyć coś z Cieszyna, niech sobie rzuci okiem na rewers banknotu dwudziestozłotowego.















Tym razem jednak moja droga wiodła dalej. Po kilkunastu godzinach znów przekraczałem czeską granicę, tym razem przez Most Przyjaźni. Nastraja optymistycznie, prawda?



Wkrótce przejdziemy przez Czeski Cieszyn i ruszymy w długą drogę do wcale nie tak odległego Brna

wtorek, 5 listopada 2013

Ostateczny koniec lata - stopem na Lju... gdzieś tak na południe


Jestem z powrotem. Przygoda, jak przewidywałem, była, tylko zupełnie inna niż się spodziewałem. Od razu mówię, że nie udało mi się dojechać do Słowenii, gdyż niemal wszystkie moje nader przyjazne nagabywania miną i gestem rozbijały się o nieczułość czeskich kierowców. Do tego dołożyło się wczesne zapadanie ciemności (chyba jednak dzień zmiany czasu na zimowy powinien być ostatnim dniem sezonu na stopa) oraz niemal równoczesne z przejściem października w listopad załamanie pogody. Ja się jednak nie załamywałem i przez kolejne dni usiłowałem złapać okazję do Austrii, nie zniechęcony zbyt dużą jak na gust autostopowicza ilością autostrad ani nawet czeskimi panami policjantami i ich zabawnymi mandatami. Gdy jednak zbliżał się czas powrotu, a ja wciąż tkwiłem w tym samym miejscu, musiałem w końcu przejść przez drogę i stanąć przy jej drugiej stronie. Nie zobaczyłem się więc niestety z Olą ani nie poznałem bliżej Ljubljany, za to nawiedziłem urokliwe cieszyńskie okolice Martyny oraz z pomocą Szarki i Andreja poczułem naprawdę niezwykły klimat Brna.


Wykorzystałem też do końca ostatki babiego lata (i co z tego, że głównie na sterczenie przy jezdni?), doszedłem do kilku ciekawych wniosków i teraz, gdy za oknem ostateczne zimno i plucha, mogę z czystym sercem zabrać się za ich spisywanie. Przy tym robię to rozkoszując się wszystkimi małymi udogodnieniami, o których zwykle się zapomina, i lepiej rozumiejąc, po co jest rutyna codziennego życia - ale więcej o tym przy następnym, bliższym opisie autostopowego spontana w Halloween.