piątek, 29 sierpnia 2014

Ze stratosfery do Santiago

Zstępujemy z nieba do Świętego Jakuba

Ostatni etap lotu to była istna dynamika metamorfozy, jak mogliby powiedzieć moi przyjaciele z pewnego ciekawego projektu teatralnego noszącego tę właśnie nazwę. Wraz ze zniżaniem się krajobrazy zmieniały się jak w kalejdoskopie: od suszonej słońcem pampy, poprzez ośnieżone i zamglone Andy, kłęby chmur tak gęstych, że przez bulaj nie było widać własnego skrzydła (duże przeżycie gdy turbulencje są bokserem, samolot workiem treningowym, a ty przez chwilę nie bardzo wiesz, w jakiej pozycji względem ziemi się znajdujesz), aż do oświetlonego dziwnym światłem, zagubionego w dolinie między wysokimi górami Santiago. Po chwili samolot dotknął kołami ziemi... Wylądowałem. To tu spędzę najbliższy rok, z tego lotniska odlecę za 365 dni. Czas więc się rozejrzeć.
Gołym okiem było widać, że to nie jest upalny dzień, jaki zostawiłem w Krakowie. 
Po przedarciu się do wyjścia przez warstwę śmieci zalegających na podłodze (skąd ta rozrzutność?), powyższe dało się także odczuć na własnej skórze. Nic to, przesilenie zimowe za nami, teraz powinno być tylko lepiej.

Na lotnisku, jak dowiedziałem się jeszcze po drodze, czekała już na mnie i na Kingę Jowita. Nigdy wcześniej się nie spotkaliśmy, choć, jak się miało okazać później, w dzieciństwie mieszkaliśmy ulicę od siebie. Dzięki znajomości naszych rodziców udało nam się jednak wcześniej skontaktować, i dzięki temu byłem już całkiem nieźle poinformowany i  pod niektórymi względami przygotowany na Chile. Jowita czekała na nas za bramkami, zanim jednak mogliśmy je przekroczyć musieliśmy przejść serię kontroli paszportowo-wizowo-papierkowych, a także zjeść wszystkie nasze jabłka i marchewki. Takich oraz innych niebezpiecznych świeżych produktów pochodzenia roślinnego i zwierzęcego nie można bowiem wwozić do Chile.

Po przymusowej uczcie przekroczyliśmy w końcu oficjalnie próg Chile, za którym natychmiast znalazła nas Jowita. Przyjechała wraz ze swoim mężem i synkiem, i po powitaniu zaprosiła nas do siebie. Na lotnisko przyjechała też Agata, studentka latynoamerykanistyki z  wyższego roku. Od niej także dostaliśmy mnóstwo cennych wskazówek jeszcze przed przyjazdem, jako że przebywała ona na wymianie w Santiago w poprzednim semestrze. Był czas tylko na krótką rozmowę, jednak umówiliśmy się na kolejne spotkanie w najbliższym czasie. Po chwili już jechaliśmy kilkupasmową drogą wraz z rodziną Jowity do ich mieszkania w centralnie położonej dzielnicy Providencia.

Santiago tego szarego, sobotniego ranka wydawało się dość opustoszałe. W powietrzu czuć było zimę, jednak gdy w oddali zamajaczyły ośnieżone szczyty, można się było nawet z niej ucieszyć.

W przytulnym mieszkaniu Jowity na szóstym piętrze eleganckiego budynku zostaliśmy ugoszczeni tak, jak nam tego było trzeba po takiej podróży: dobrym posiłkiem i czymś ciepłym do picia. Simón wraz z małym Diego po chwili musieli wyjść, nam jednak już nigdzie się nie spieszyło - w końcu można było wygodnie rozciągnąć nogi... Jowita posiadała jakąś magiczną kartę, dzięki której można było tanio dzwonić do Polski, z czego po kilku próbach udało mi się skorzystać aby zawiadomić dziadków, jedyne osoby pozostałe w domu, o szczęśliwym przebiegu podróży. Miło było usłyszeć znajomy głos z drugiego końca świata, bez opóźnień i wyraźnie jak z drugiego pokoju. Ach, ta dzisiejsza technika...

Gdy już trochę odsapnęliśmy, Jowita zaproponowała nam krótki spacer po okolicy. Wcześniej jednak wyszliśmy na taras położony na szczycie budynku, z którego rozciągał się widok na rzeczoną. Okolicę, nie Jowitę.






Rzeczka, ktoś się opala, góry, najwyższy budynek Ameryki Łacińskiej... I mgła, która okazała się być smogiem. Podobno permanentnym. Obok nas grupka przyjaciół trochę dokładała do niego od siebie tradycyjnym grillem. Basen na  w zimie niestety zamknięty. Grill nigdy.

Niezrażeni jednak czymś, przed czym uciekaliśmy z Krakowa, zeszliśmy na dół. Z poziomu ulicy już nie rzucał się tak w oczy. Rzucała się w oczy jednak mała wioseczka protestacyjna założona w podeschniętym nieco korycie rzeki. Pierwsze zetknięcie z sierpem i młotem w Ameryce zaliczone.



Za rzeczką wkroczyliśmy od urokliwej dzielnicy Bellavista, która posiada przyjemne patio noszące to samo miano. Wśród feeri straganów i barów kilka ciekawostek przykuło moją uwagę - tradycyjne rękodzieło, jeszcze nie z Chin, czy portrety Salvadora Allende, Che Guevary i innych ludowych bohaterów w przeróżnych stylach i technikach... Najsympatyczniejszy wydał mi się jednak zaczytany jegomość jakby żywcem wyjęty z "Bajek Robotów" Lema oraz jego styl i technika.


Po drugiej stronie ulicy rozłożył się ciekawy targ, na którym zetknęliśmy się z  rzemiosłem Indian Mapuczy oraz kolorowymi elementami ubiorów tak kojarzącymi się z Ameryką Południową. Zapoznawszy się ze wzorami postanowiliśmy jednak odłożyć zakupy na czas pobytu w okolicach rdzennych mieszkańców kraju, gdzie ponoć jest i taniej, i więcej do wyboru. Chociaż dodatkowa czapka przydałaby się od razu...

Zimno na pewno nie było jednak ulicznym artystom, od których roiło się w okolicy. "Ulicznym" dosłownie - tutejsi nie zadowalali się staniem na chodniku, oni wskakiwali na środek jezdni przy każdym czerwonym świetle dla samochodów. Numer albo dwa, zbieranie monet, które kierowcy zadziwiająco chętnie dawali, ucieczka na chodnik, czekanie na kolejne światła i od początku. Nie było czasu zmarznąć.





Po powrocie zza rzeczki przeszliśmy się przez Parque Forestal, rozciągnięty pomiędzy jezdniami jednej z głównych alei. Spokoju kilku przechadzających się osób strzegła dostojna para karabinierów na koniach. Zwłaszcza pani karabinierka była wyczesana i wymalowana jak do zdjęcia, czego nie omieszkałem wykorzystać. Końskie grzywy i ogony również ładnie wyczesane.



Jeszcze kilka ulic leniwego spaceru noga za nogą... Jak zwróciła uwagę Jowita, do sztuk ulicznych, w tym teatralnych, muzycznych i plastycznych, Chilijczycy na pewno mają talent. I dużo chęci oraz wytrwałości. Oznaki tego spotyka się wszędzie, czasami w najmniej oczekiwanych miejscach.




 

Państwo stara się dorównać żywiołowi ludu. Ostatnio postawiło nowe, zardzewiałe Centrum Kultury im. Gabrieli Mistral, żywcem przypominające nową, zardzewiałą Cricotekę w Krakowie.


 
Po południu wróciliśmy do Jowity, gdzie, jak przystało na zimę, mieliśmy długi, niespieszny podwieczorek. Wrócili także Simón z Diegiem, a po jakimś czasie wpadł znajomy rodziny, młody jezuita, który po dłuższej pracy wśród najuboższych w Chile miał wraz z drugim bratem wracać do Polski. Niezbyt mu się to uśmiechało. Długo wyliczał nam wszystkie miejsca i rzeczy, których będzie mu brakowało... A my tym sposobem dowiadywaliśmy się o tym, co jeszcze warto zobaczyć i zrobić. Mam wrażenie, że nawet rok może nie wystarczyć.



Następnym razem będziemy szukać własnego domu w Santiago

środa, 20 sierpnia 2014

Odkrywanie Ameryki

Minęły trzy tygodnie, można już mieć jakieś przemyślenia z Nowego Świata.
I zacząć co nieco wspominać.

Do tego Nowego Świata dostałem się nieco łatwiej niż do australijskiego, obyło się bez problemów z wizą, cofania spod bramki i przekładania wylotu. Udało się nawet przemycić nieco nadbagażu, co pewnie zemści się w drodze powrotnej, gdyż na pewno jeszcze go przybędzie. No, chyba że sam sobie wyślę Paczkę z Ameryki.

Upalny letni dzień, kameralne krakowskie lotnisko - i miłe pożegnanie przez rodzinkę Kingi, znajomej ze studiów, która wraz ze mną udawała się na na wymianę do Chile. Trzon mojej własnej rodzinki w tym samym czasie pędził przez Polskę na prom do Skandynawii, ale kuzynka znalazła chwilę przed swoim własnym wylotem do USA na podrzucenie mnie do terminala. Kilka kontroli, wyzbycie się wody, którą zaraz trzeba będzie kupić dwukrotnie drożej za bramkami i można wsiadać do samolotu do Frankfurtu. Już na pokładzie, w promieniach zachodzącego słońca można w końcu odetchnąć - siedzę tu, lecę, zdążyłem ze wszystkim - esejami, pakowaniem, zamykaniem spraw, pożegnaniami - choć czasu było tak mało; i niczego nie zapomniałem. Choć to ostatnie miało się jeszcze okazać.

Frankfurt, chyba największy port statków powietrznych w Europie. Moloch, w którym można nie zdążyć na przesiadkę nawet biegnąc. A już nie daj Boże pomylić tam bramkę.

Na szczęście mimo epizodu z zawieruszonym wśród podręcznych tobołków biletem i kolejnych kontroli dotarliśmy na czas. Jeszcze kilka chwil w kolejce i można wsiadać na swój potężny Transatlantyk.

Los, albo system rezerwacji, rzucił mnie obok małej dziewczynki o wiele wytrwalszej ode mnie - chyba przez większość nocy oglądała kolejne bajki na swoim fotelowym monitorku. Ja głównie zmieniałem pozycje na siedzeniu, starając się znaleźć jakąkolwiek pozwalającą nie ścierpnąć doszczętnie i zamknąć oczy chociaż na godzinę. Było ich mało, więc oczy co chwilę się otwierały - i wciąż ich uwagę przyciągały  kolejne bitwy legoludzików albo harce wróżek i kucyków. To była długa noc - zwłaszcza, że lecąc na zachód uciekaliśmy przed świtem.

W końcu jednak nadszedł ten moment - lądowanie we mgle, która była Brazylią. Przy wyjściu z samolotu pierwszy powiew tutejszego powietrza potwierdził to, co ludzie gadają - że w tych stronach w lecie jest zima. Wilgotny, chłodny zapach szarego przedświtu nie pozostawiał złudzeń.

Trzeba było jeszcze tylko przebyć rękaw i można było postawić stopę na amerykańskiej ziemi. Nie czułem się jak Kolumb, i nawet nie chciałbym się tak czuć - on miał inne cele, inną motywację. Dla mnie o wiele więcej znaczył pierwszy krok pierwszego Indianina w tej deszczowej, mglistej krainie, i mam nadzieję, że mój własny bardziej go przypominał.

Lotnisko w Rio de Janeiro pod wieloma względami wydaje się przyjaźniejsze i bardziej cywilizowane od europejskich - droga do kolejnej bramki była krótka i łatwa, przy niej czekały już wygodne ławki z kontaktami dla ładowarek o różnych wtyczkach, można było się połączyć z darmowymi sieciami Wi-Fi, a na spragnionych czekały "wodopoje" różnej wysokości. A gdyby nawet komuś nie odpowiadała pogoda lub nie miał czasu zwiedzić miasta, mógł skorzystać z doskonale pięknych fototapet.






Chętnie jeszcze tam wrócę, ale na razie trzeba było gnać dalej na zachód samolotem obsługiwanym przez sojusz linii o swojsko brzmiącej nazwie LATAM. Brazylii niewiele udało się z niego zobaczyć, gdyż w większości była spowita gęstą mgłą, jednak gdzieś nad Argentyną słońce nieco tę mgłę rozproszyło to i ukazały mi się krajobrazy, o których tyle czytałem - bezkresne pampy, wijące i rozgałęziające się czekoladowe rzeki, połacie zieleni, suche wzgórza, proste drogi po horyzont z gdzieniegdzie położonymi przy nich kanciastymi miastami, które wyglądały jak trawione upałem nawet w środku zimy. Po koniec czterogodzinnego skoku z jednego wybrzeża Ameryki Południowej na drugi w końcu ujrzałem majestatyczne Andy. Gdzieś w oddali, oświetlona dziwnym światłem majaczyła Aconcagua... Wówczas zrozumiałem miłość tak wielu do tego kontynentu.

 





Następnym razem wylądujemy w Santiago de Chile i rozejrzymy się nieco po mieście.