wtorek, 9 września 2014

Udomawianie Santiago


Czas do siebie... i w miasto.

W zimowym Santiago kończył się bardzo długi dzień, który rozpoczął się jeszcze w lecie, w Polsce. Samolot był jak kapsuła, wystrzelona przez czas i przestrzeń na antypody wszystkiego co znane. 

Po pożegnaniu się z nowymi przyjaciółmi, Jowitą i Krzyśkiem, Diego odwiózł nas pod wskazany adres. Jechaliśmy przed szerokie ulice, oświetlone w ciemności reklamami, latarniami i reflektorami innych samochodów. Tu główna arteria, tu ulica barów, którą warto znać, w tą lepiej się nie zapuszczać... Wszystkie ciągnące się kilometrami i przecinające się przeważnie pod kątem prostym. Prawdziwa metropolia Nowego Świata, niebezpieczna i fascynująca.

Gdy wydostaliśmy się z rwącej rzeki aut na boczną drogę prowadzącą do naszego osiedla, mijaliśmy kolejne bramy, szlabany, płoty, ogrodzenia i budki strażnicze. W końcu jest i nasz zestaw tych urządzeń ochronnych. Za nim kilkadziesiąt niemal identycznych domków rozlokowanych przy prostopadłych uliczkach nazwanych od mórz albo wulkanów. Pośrodku placyk, przy nim sklep i piekarnia. Własne mikromiasteczko zaplanowane od podstaw.

Właścicielką domu, w którym mieliśmy zamieszkać na kolejne miesiące okazała się być energiczna starsza kobieta, której wszędzie pełno i która zawsze chętnie pogada. Tego wieczoru byli u niej na herbatce także jej brat z żoną. Każdego innego wieczoru co najmniej jej kotka i psinka.

Po krótkim zapoznaniu się, kolacyjce i herbatce zostaliśmy wpuszczeni do naszych pokojów, które zapewne były kiedyś pokojami jej dzieci. Natłok pajacyków, lalek i bibelotów musiał zostać trochę przearanżowany przed udaniem się na długi, zasłużony spoczynek - pierwszy na kontynencie kojarzącym się z gorącem, które jednak o tej porze roku musiało być desperacko zatrzymywane półmetrową warstwą kołder i kocy. Chilijskie domy rzadko są izolowane, nie mówiąc już o ogrzewaniu.

Nazajutrz, pokrzepieni nieco snem, który nieprzestawiony jeszcze organizm musiał wziąć za przydługą drzemkę, i malutkim śniadaniem, które jednak ze względu na zawartość cukru mogłoby pod względem kalorycznym być niezłym obiadem, ruszyliśmy w miasto. Na razie trochę na oślep, wiedząc tylko gdzie jest początkowa i docelowa stacja metra, ale tak jest chyba najlepiej. Jak najmniej planów i uprzedzeń, nieważne w którą stronę.


Zima nie dawała o sobie zapomnieć... Gdzieś ponad dachami ogromnych mallów, poniżej zawiesistych chmur, odgrodzone warstwą mało przejrzystego powietrza majaczyły sylwetki ośnieżonych gór.



Promienie słońca zauważyłem dopiero w metrze, zwłaszcza gdy wsiadło do niego dwóch rezolutnych jegomości, którzy ożywili nieco atmosferę miejscowymi  rytmami i dźwiękami.  


Każdy rzucił im jakąś monetę, a ja, nie do końca zdając sobie sprawę z tego, że jedna wystarczy, rzuciłem trzy. To, albo mój wygląd były na tyle nietypowe, że od razu rozpoznali we mnie obcokrajowca: "¡Bienvenidos a Chile!".

Sieć metra w Santiago jest na tyle rozległa, a niektóre stacje na tyle duże, że często pełnią więcej niż jedną rolę. Stacja Quinta Normal jest na przykład małym centrum sztuki.






Nie tylko graffiti, w którym celują Chilijczycy, zostało tu podniesione do tej rangi. Centralnym punktem jest przepyszny ceramiczny mural Roberto Matty "Verbo América".




Stacja mieści także małe muzeum i salę audiowizualną im. Pablo Nerudy. Do tego płynnie się łączy z ogromnym Muzeum Praw Człowieka, ale o tym już następnym razem, gdy wyjdziemy z podziemia.



Powłóczymy się także po parkach, kościołach i uliczkach niedzielnego Santiago.