poniedziałek, 8 grudnia 2014

Najdłuższa niedziela

No i mamy małą klamrę kompozycyjną. Pierwszą niedzielę w Santiago kończę opisywać w, jak na razie, ostatnią w tym mieście.

 Po drodze do Plaza de Armas (Placu Broni, jak nazywają się wszystkie rynki w latynoameryce) musieliśmy się przebić przez mały wiec Peruwiańczyków, domagających się bycia czymś więcej niż tylko tanią siłą roboczą.



 Gdy wyszliśmy za róg opakowanego budynku, okazało się, że to nie żadna instalacja Christo, ale poszukiwana przez nas katedra. Odgadliśmy to po fototapecie na jej froncie.


 To i tak nieźle - reszta Plaza de Armas, która także pozostawała w remoncie, nie dorobiła się nawet tego na otaczającym ją ogrodzeniu. Ktoś za to próbował upiększyć chodnik scenką maryjną... udało mi się ją uwiecznić w krótkiej chwili, kiedy akurat żaden nieuważny przechodzień nie deptał porzuconego już dzieła.


W środku katedry znaleźliśmy istną galerię rozmaitości. Były więc pamiątki papieskie w postaci tablicy i relikwii...




... oraz pamiątki męczeńskie w postaci relikwii nieco większej i bardziej kompletnej niż poprzednia - stanowiło ją ciało świętego Makryna.



W ogóle ekspresja świętych po śmierci lub w jej chwili wydaje się być tutaj wysoko ceniona:


Nieco bardziej powściągliwi byli wielebni prałaci, jak np. Monseñor Casanova Casanova.


Główny ołtarz robi wrażenie, jest jakby górą zdobień ukoronowaną kopułą.


Trzeba docenić też grację, z jaką bielutki Archanioł Michał spada z nieba by przebić podłego, ciemnego diabła. Jakiś podtekst rasowy? Zamierzony czy nie?


 W kwestii maryjnej łatwo notuje się różnicę między kolonialną estetyką hiszpańską...


...a współczesną chilijską.


Ponad wszelkim czasem, narodowością i kanonami jest zaś estetyka Roberto Matty, który zostawił w katedrze jedyny w swoim rodzaju krucyfiks. Jest to jedno z dwóch dzieł, które udało mi się zobaczyć w ojczyźnie tego artysty, i to odnalezione całkowicie przypadkiem.


Przed katedrą, pomiędzy pomnikami świątobliwości, z których jeden bardziej przypominał JPII od drugiego, swoją sztukę prezentował zaś uliczny komik. Szło mu nienajgorzej, może dlatego, że wciągnął nas w swoje przedstawienie.


Przy sąsiedniej ścianie rynku do odwiedzenia Muzeum Historycznego kusił plakat wystawy artysty nazwiskiem, w dosłownym tłumaczeniu, Złodziej [z] Guevary.


W środku lokomotywą ekspozycji stałej okazał się być jednak stary angielski parowóz.


Po rozkoszach ducha przyszła pora na dogodzenie zmęczonemu ciału. Jego kroki skierowały się więc ku słynnemu z przybytków dogadzających podniebieniu Mercado Central.


Zaszczytu dogodzenia memu podniebieniu dostąpiła przebogata w owoce morza paila marina, serwowana w tradycyjnym, trzymającym ciepło glinianym naczyniu. 


Nieco gorzej sprawiło się kingowe chupe de mariscos - jak zapowiedziała je pani kelnerka, "zupa i chleb". Jak się okazało później, chleb był już w zupie - czy raczej stanowił jej bazę, do której powtykano gdzieniegdzie różne morskie stworzonka.


Nie dogodziła też naszej kieszeni ta sama pani kelnerka, gdy przyniosła nam rachunek powiększony nie o zwyczajowe, nieobowiązkowe dziesięć, ale o kilkadziesiąt procent. My natomiast, jeszcze nieobeznani z miejscową walutą i zwyczajami, skwapliwie zapłaciliśmy i jeszcze ładnie podziękowaliśmy.

Nic to, może wyszło to nam na dobre. Od tamtego czasu zawsze wszytko dokładnie przeliczamy, co pozwoliło nam zaoszczędzić dużo więcej niż owa kwota na różnych oszustwach i oszustewkach.


Na zewnątrz, naprzeciwko starożytnego zamczyska... 


...rozgrywała się tajemnicza scena:


Po bliższym jej zbadaniu usługa świadczona przez mężczyznę w parku okazała się być przycinaniem włosów. Ten wędrowny fryzjer wykorzystywał fakt zebrania się obywateli Santiago na niedzielną ferię, na której można było napotkać najróżniejsze, nieraz o wiele dziwniejsze osobistości i aktywności...


... oraz zakupić wszelkie niestworzoności.


Na koniec tego długiego dnia, gdy w Parque Forestal zapadała ciemność, pożegnała nas postać jakby żywcem wyjęta z historycznych szczecińskich pocztówek mojego taty.


 Na razie, Santiago. Jesteś w miarę poznane, możemy ruszać w Chile. Mimo niedzieli, nie odpoczniemy w tobie.


Było mnóstwo pozastolicznych przygód od tamtego czasu, ale teraz ruszam na południe, by później odbić do Buenos Aires i w głąb Ameryki. Może zaowocuje to regularnymi wieściami na bieżąco, a może już w ogóle. Na razie.

wtorek, 2 grudnia 2014

Interludium

 Dziś zrobimy mały wyłom w zwykłym toku opowieści. Nie będzie osobnego wstępu - wszystko będzie jakby wstępem do tego, co nastąpi w kolejnych odcinkach.

Nastąpił bowiem mały przełom, który spadł trochę jak grom z jasnego nieba - i wydawało mi się, że wszystko się skończyło, ale tak nigdy nie jest. Po prostu trochę się zmieniło.

Do połowy ostatniego tygodnia życie toczyło się jak zwykle - nawet przyjemniej, gdyż chilijska wiosna powoli przechodzi w pełnię lata, a większość zajęć na uczelni już mi się skończyła. Był więc weekendowy wypad nad ocean, zaległe kolokwium, a w środę wieczorny koncert Tria Marcina Wasilewskiego na otwarcie Festiwalu Jazzu Europejskiego.




(Zdjęcia z fanpejdża Ambasady RP w Santiago de Chile: https://www.facebook.com/media/set/?set=a.603370383123115.1073741899.447930598667095&type=3)


Aż tu nagle przyszedł czwartek. Rano prezentacja czasopisma, będąca egzaminem wieńczącym długotrwałą, nieco uciążliwą współpracę z grupą moich chilijskich kolegów z antropologii. Gratulacje, pożegnania, chwilka na odsapnięcie i po południu dwukrotny pokaz efektów naszych semestralnych warsztatów tańca współczesnego. Kto zgadnie, do czego tańczyliśmy?



Ledwie skończyły się podziękowania i pożegnania, a tu już zbiera się do wyjazdu nocnym autobusem na południe Kinga, moja towarzyszka studiów i podróży od początku wymiany, a nawet jeszcze wcześniej. A przecież jakbyśmy wczoraj wysiadali z tego metra i wchodzili na ten kampus.
Gdzie jesteś teraz, mi compañera?



Wszyscy się rozeszli, słońce zaszło, ja poszedłem między zamykanymi budynkami uniwersyteckimi w stronę pustego już domu. Po drodze minąłem tłum wystrojonych absolwentów odbierających swoje dyplomy ukończenia studiów na kierunku inżynieria komercjalna, specjalizacja zarządzanie firmą, ich dumne rodziny i nauczycieli.

Gdy wydrapałem się do siebie na górę, zamiast oczekiwanej nudy znalazłem coś, co nagle wypełniło pustkę: wymarzone, wyjojczane ukulele w kolorze Wielkiego Błękitu, którego nie miałem czasu sam sobie wyszukać, a które stanowiło przyspieszony prezent urodzinowy. Mimo ciszy nocnej oraz całosemestralnego zmęczenia, które spłynęło na mnie chwilę wcześniej, nie mogłem się nim nacieszyć do późna w noc.


Kolejne dni to na zmianę spanie niemal do południa i socjalizowanie się niemal do rana - a to przy Teletonie, będący czymś na kształt Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy (gdzie jednak więcej gra się w bingo niż na instrumentach), a to na "dziękczynnej" imprezie jego organizatorów (bardziej przypominającej rodzinny grill niż Przystanek Woodstock), a to lepiąc pierogi z Agatą i jej (teraz także i moimi) spolonizowanymi, chilijskimi przyjaciółmi .




W międzyczasie zaś ukochany, wyczekiwany, oczyszczający santiageński deszcz, który jednak wraz z chłodem sprawił, że poczułem się jak w polski lub irlandzki, a nie chilijski listopad, oraz ciągłe niedowierzanie, że "to już" - ja ciągle opisuję pierwszy dni, a do wielkiej wyprawy dookoła południowej Ameryki został mi jakiś tydzień. Nic to, jakoś ogarniemy.




czwartek, 6 listopada 2014

Z podziemi w miasto

Niedziela, dwudziesty siódmy dzień lipca. Środek zimy. Wychodzimy z podziemi.

Stacja Quinta Normal, imponująca pod spodem, nie rozczarowuje też nad powierzchnią, gdzie płynnie przechodzi w Muzeum Praw Człowieka. Ogromna, nowoczesna bryła dominuje nad rozległym placem ograniczonym wysokim płotem. Na tym ostatnim zawieszono pochodzące z całego świata plakaty, które wyrażają solidarność z prześladowanymi przez juntę wojskową w Chile. 


Niestety, otoczenie placu z muzeum, które mogłoby być ładnym, zabytkowym kontrapunktem, jest raczej zaniedbanym kontrastem. Zwłaszcza popisany i obsmarowany farbą kościół robi ponure wrażenie.



Ze stacji Quinta Normal wystarczy przejść parę kroków, aby trafić do parku o tej samej nazwie. Przy wejściu spostrzegawcze oko wyłowi z tłumu wózkowych sprzedawców kiełbasek i słodyczy egzotyczny tercet chilijskich osobistości: popiersia poety i konkwistadora, spomiędzy których spogląda Indianin Mapuche w towarzystwie swoich totemów, chemamüll i rewe, oraz świętych zwierząt.


Niestety, żadne z tych dzieł nie uchowało się przed jakimś wandalizmem. Gdzie zaś nie sięgnie ludzka głupota, jak na przykład pomiędzy oczy statui przed Muzeum Narodowym, tam chilijski ptak dokończy dzieła.


W tym oddziale muzeum, położonym już w parku, znalazły się eksponaty przybliżające gawiedzi nauki przyrodnicze. Przed gmachem zaś swojego ogródka dorobił się zasłużony dla tych ostatnich (oraz wielu innych), dumnie prężący nagą pierś Alexander von Humboldt, bożyszcze wszystkich latynoamerykanistów.


Na budynku pod drugiej stronie alei dumnie pręży co innego nimfa z malowanej propozycji fontanny.



Z tego co mówiła Jowita, Chilijczycy są naprawdę dobrzy w dwóch rzeczach: graffiti oraz spontanicznych występach. Właściwie sprowadza się to do jednej rzeczy - sztuki ulicznej w dwóch odmianach: malowanej i granej. Po przejażdżce metrem i przechadzce po uliczkach Santiago trudno się z tym nie zgodzić.





A uliczki te nazywają się czasem równie interesująco, jak na tym skrzyżowaniu:
Nadziei z Wolnością.





Niestety, gorzej wychodzi Chilijczykom dbanie o zabytki. Widzieliśmy już co się dzieje z niepilnowanymi kościołami, ale czasem można zepsuć efekt w sposób oficjalny. Krzyż wpisany w pentagram z kolorowych światełek - to się nie śniło najbardziej rozrywkowemu sataniście.



I tak, wiem, że jest to pentagram "dobry", a nie "kopnięty", i że właściwie chodzi o gwiazdę z flagi Chile, ale mimo wszystko...

Dokończenie dzieła zniszczenia na niskości pozostawiono ludowi. Ten zaś gorliwie zajął się zarówno dostojnymi wrotami do wielkiej świątyni...




... jak i skromniejszymi do swojskiego lokalu nieopodal.




Niestety, większość z tych przybytków, położonych nieopodal centrum, pozostawała zamknięta w to niedzielne popołudnie. Udało nam się wejść dopiero do najbardziej centralnej katedry, położonej przy Plaza de Armas, ale to już inna historia...

Miejscowy rynek i okolice już niebawem.

wtorek, 9 września 2014

Udomawianie Santiago


Czas do siebie... i w miasto.

W zimowym Santiago kończył się bardzo długi dzień, który rozpoczął się jeszcze w lecie, w Polsce. Samolot był jak kapsuła, wystrzelona przez czas i przestrzeń na antypody wszystkiego co znane. 

Po pożegnaniu się z nowymi przyjaciółmi, Jowitą i Krzyśkiem, Diego odwiózł nas pod wskazany adres. Jechaliśmy przed szerokie ulice, oświetlone w ciemności reklamami, latarniami i reflektorami innych samochodów. Tu główna arteria, tu ulica barów, którą warto znać, w tą lepiej się nie zapuszczać... Wszystkie ciągnące się kilometrami i przecinające się przeważnie pod kątem prostym. Prawdziwa metropolia Nowego Świata, niebezpieczna i fascynująca.

Gdy wydostaliśmy się z rwącej rzeki aut na boczną drogę prowadzącą do naszego osiedla, mijaliśmy kolejne bramy, szlabany, płoty, ogrodzenia i budki strażnicze. W końcu jest i nasz zestaw tych urządzeń ochronnych. Za nim kilkadziesiąt niemal identycznych domków rozlokowanych przy prostopadłych uliczkach nazwanych od mórz albo wulkanów. Pośrodku placyk, przy nim sklep i piekarnia. Własne mikromiasteczko zaplanowane od podstaw.

Właścicielką domu, w którym mieliśmy zamieszkać na kolejne miesiące okazała się być energiczna starsza kobieta, której wszędzie pełno i która zawsze chętnie pogada. Tego wieczoru byli u niej na herbatce także jej brat z żoną. Każdego innego wieczoru co najmniej jej kotka i psinka.

Po krótkim zapoznaniu się, kolacyjce i herbatce zostaliśmy wpuszczeni do naszych pokojów, które zapewne były kiedyś pokojami jej dzieci. Natłok pajacyków, lalek i bibelotów musiał zostać trochę przearanżowany przed udaniem się na długi, zasłużony spoczynek - pierwszy na kontynencie kojarzącym się z gorącem, które jednak o tej porze roku musiało być desperacko zatrzymywane półmetrową warstwą kołder i kocy. Chilijskie domy rzadko są izolowane, nie mówiąc już o ogrzewaniu.

Nazajutrz, pokrzepieni nieco snem, który nieprzestawiony jeszcze organizm musiał wziąć za przydługą drzemkę, i malutkim śniadaniem, które jednak ze względu na zawartość cukru mogłoby pod względem kalorycznym być niezłym obiadem, ruszyliśmy w miasto. Na razie trochę na oślep, wiedząc tylko gdzie jest początkowa i docelowa stacja metra, ale tak jest chyba najlepiej. Jak najmniej planów i uprzedzeń, nieważne w którą stronę.


Zima nie dawała o sobie zapomnieć... Gdzieś ponad dachami ogromnych mallów, poniżej zawiesistych chmur, odgrodzone warstwą mało przejrzystego powietrza majaczyły sylwetki ośnieżonych gór.



Promienie słońca zauważyłem dopiero w metrze, zwłaszcza gdy wsiadło do niego dwóch rezolutnych jegomości, którzy ożywili nieco atmosferę miejscowymi  rytmami i dźwiękami.  


Każdy rzucił im jakąś monetę, a ja, nie do końca zdając sobie sprawę z tego, że jedna wystarczy, rzuciłem trzy. To, albo mój wygląd były na tyle nietypowe, że od razu rozpoznali we mnie obcokrajowca: "¡Bienvenidos a Chile!".

Sieć metra w Santiago jest na tyle rozległa, a niektóre stacje na tyle duże, że często pełnią więcej niż jedną rolę. Stacja Quinta Normal jest na przykład małym centrum sztuki.






Nie tylko graffiti, w którym celują Chilijczycy, zostało tu podniesione do tej rangi. Centralnym punktem jest przepyszny ceramiczny mural Roberto Matty "Verbo América".




Stacja mieści także małe muzeum i salę audiowizualną im. Pablo Nerudy. Do tego płynnie się łączy z ogromnym Muzeum Praw Człowieka, ale o tym już następnym razem, gdy wyjdziemy z podziemia.



Powłóczymy się także po parkach, kościołach i uliczkach niedzielnego Santiago.