piątek, 25 lipca 2014

Na krakowskim brzegu


Zawsze chciałem to napisać. Dziś mam okazję.

Niech zaświecą wieczorne miasta. Mój dzień się wypełnił: opuszczam Europę. Morski wiatr wypraży moje płuca; wygarbują mi skórę egzotyczne klimaty. Pływać, ugniatać trawę, polować, zwłaszcza palić tytoń, i pić alkohole mocne jak wrzący metal - jak czynili to drodzy przodkowie wokół ognisk. 

Powrócę z żelaznymi mięśniami, ogorzały, z wściekłym okiem: sądząc po mojej masce zaliczą mnie do mocnej rasy. Będę miał złoto; będę gnuśny i brutalny. Kobiety troszczą się o tych kalekich dzikusów wracających z gorących krajów. Wdam się w polityczne rozgrywki. Będę zbawiony.
Teraz jestem przeklęty i ojczyzna budzi we mnie odrazę. Nieprzytomny sen pijanego na piaszczystym brzegu, oto co najlepsze.


Na razie, Krakowie. Będę tęsknił. Może.








(cytat za: Rimbaud, "Sezon w piekle")

czwartek, 24 lipca 2014

Hear My Train a Comin'

Well, I wait around the train station 
Waitin' for that train 
Take me away, yeah 
From this lonesome place 

Już nie pada. A ostatni dzień i dwie noce zapowiadały potop.
Może łatwiej by się opuszczało to małe miasteczko, jak mówią, na krańcu świata i bez perspektyw, w strugach deszczu jak wczoraj. A może wcale nie będzie trudniej przy obecnej szarówce, dzięki której nie myślę tyle o kończących się już dla mnie wakacjach (które w sensie wypoczynku w tym roku nawet się nie do końca dla mnie zaczęły) i środku zimy w przeciwległej ćwiartce globu. 


Przeciągałem tą chwilę do końca, gdyż właściwie prosto z Cambridge wpadłem do domu tylko jakby na weekend w środku tygodnia. Czas jednak się zbierać, ostatni dzisiejszy pociąg na zachód (nota bene "Przemyślanin") odjeżdża po obiedzie. Zawiezie mnie tylko do Krakowa, jednak tym razem nie jest to jeden z wielu kursów między tymi moimi miastami. To pierwszy etap dalekiej podróży, która zakończy się w Santiago de Chile.


The tears burnin' 
Tears burnin' me 
Tears burnin' me 
Way down in my heart


Cieszyłem się na nią już długo, gdzieś tam w środku się cieszę i zaraz to pewnie wyjdzie na wierzch, ale im bliżej wyjazdu, tym cięższa dopada mnie nostalgia. Kiedyś miałem więcej złudzeń co do świata, każdy wyjazd był jak nowy początek. Teraz wiem, że to wszystko ta sama historia... a jednak coś sprawia, że ciągle chcę ją poznawać. Kontempluję ostatnie chwile u siebie, a mimo to wiem, że jedna taka chwila za dużo i pewnie znów chciałbym wyjechać jak najdalej. 





Well, you know it's too bad, little girl, 
it's too bad Too bad we have to part


Dom to jednak zawsze miejsce odniesienia, punkt orientacyjny pozwalający określić swoje położenie na tym bezkresnym, bo okrągłym globie. Dzięki niemu wiem, czy jestem "blisko" czy "daleko". "Przemyśl, czyli pępek świata", jak napisał Martin Pollack w "Po Galicji". O ileż bardziej dla mnie, który zostawiam tu na równy rok schorowanych dziadków, zmartwionych rodziców, siostry, przyjaciół i jeszcze kogoś, komu dedykuję to wszystko...




Gonna leave this town, yeah 
Gonna make a whole lotta money 
Gonna be big, yeah 
I'm gonna buy this town 
An' put it all in my shoe 

Wraca jednak młodość i chęć przygody. W końcu prawdziwa awantura, rok, który może zmienić wszystko albo przekonać mnie, że nic zmieniać nie trzeba. Może to ostatnia szansa na taką włóczęgę, a może otwarcie całej ich serii...
Na pewno jednak wrócę bogatszy. O doświadczenia, znajomości, przemyślenia. Może będzie ich na tyle, by przez długi czas je kontemplować w moim centrum świata. A może znów tylko przez chwilę.






Might even give a piece to you 
That's what I'm gonna do

Mży. Czas na pierwszy krok. Ruszamy.



(cytaty za: Jimi Hendrix - Hear My Train a Comin')

środa, 16 lipca 2014

Pierwszy kembrydżowy wieczór

Już przyjechaliśmy i nawet zdążyliśmy się zakwaterować, więc pędem lecimy zarejestrować się na Szkołę Letnią.


W tym miejscu może szybciutko wyjaśnię, o co dokładnie się rozchodzi. Otóż w moim przypadku jest to dwutygodniowa, tak zwana Interdisciplinary Summer School, w ramach której wybrałem kurs International Politics in a Global Context. Był to jeden z ciekawszych w tym terminie, w ramach którego codziennie inny prowadzący (wśród których są różne ciekawe postaci, jak były brytyjski ambasador w Rosji) odbywa z nami zajęcia podzielone na trzy moduły. Do tego dochodzą wspólne dla wszystkich uczestników Szkoły Letniej przedpołudniowe i wieczorne wykłady plenarne. Oprócz mojego zainteresowania tematem niebagatelną rolę w jego wyborze odegrał fakt, że zapewne właśnie taki a nie inny byłby najłatwiej zaakceptowany na moim wydziale (Studiów Międzynarodowych i Politycznych) przy kwalifikacji kandydatów na stypendia.

A więc szybka rejestracja, podczas której dowiadujemy się wszystkich szczegółów naszego życia przez najbliższe tygodnie i dostajemy tonę różnych broszurek, ulotek i podręczników przetrwania w Cambridge, i można powoli przygotowywać się do kolacji. Gdy wybiła jej godzina (18.30), udałem się pod budynek w którym mieliśmy wieczerzać (a rankami także śniadać).


Jako że była niedziela, czyli tak zwany dzień otwarty dla nas, studentów, a wolny (z grubsza) dla obsługi, po prostu podchodziliśmy do lady i wybieraliśmy jedno z trzech dań (wśród których były pierożki, curry z kurczaka i potrawka z wołowiny), zupę i jeden z deserów. Kto chciał, popijał to wszystko stojącą na stole kawą. Ten porządek rzeczy był jednak odstępstwem od normy, którą w zwykłe dni tygodnia jest wspólne zasiadanie przez wszystkich studentów do stołu o określonej godzinie, aby znaleźć już na nim bułeczkę, masło i sałatkę. Po chwili na sygnał wchodzą kelnerzy, którzy wnoszą, w zależności od dnia, zupę lub przystawkę. Gdy wszyscy skończą, zabierają oni puste talerze, aby następnie postawić przed studentami drugie danie i dodatki do niego, po czym procedura powtarza się dla deseru. Na końcu uprzejmie pytają, czy życzymy sobie kawy, a jeśli tak, to czy również mleczka. Trwa to wszystko nieprzyzwoicie długo, a poza tym, jak zauważył Gabriel, mój nowy znajomy z Hiszpanii, można poczuć się nieswojo, zwłaszcza że wśród obsługi są osoby dużo starsze od nas. Wśród młodszej części ekipy są za to na pewno przynajmniej trzy Polki, a prawdopodobnie i jeden chłopak z naszego pięknego kraju. Cóż, na plus można zaliczyć to, że jest to mimo wszystko normalna praca, za którą obsługiwani studenci słono płacą. Na dodatek takie długie posiedzenia sprzyjają nawiązywaniu nowych znajomości - podczas jednego z pierwszych już po chwili zapoznałem się z siedzącymi najbliżej Rosjaninem, Tajką i Amerykaninem. Poza tym, całkiem przyjemnie, nawet jeśli trochę długo, przebywa się w takim otoczeniu:





 Po wszystkim przyszła pora na oficjalne powitanie na Szkole Letniej, podczas której jej pani dyrektor dość mocno postraszyła nas wszelkimi możliwymi nieprzyjemnościami, jakie mogą spotkać nas w Cambridge - a to złodziejami, a to włamywaczami, szalonymi kierowcami i innymi podobnymi przyjemniaczkami. Co prawda zapewne musiała to powiedzieć, ale brzmiało to, jak ktoś dobrze zauważył, jakbyśmy byli w Salwadorze, a nie w Wielkiej Brytanii. Kolejną sprawą jest niebezpieczeństwo pożaru - chyba nigdzie się tym nie przejmują tak jak u Anglosasów, a choć te wszystkie regulacje, zalecenia i przestrogi są zapewne słuszne i potrzebne, to jednak trochę niewygodnie stosować się do każdego próbnego alarmu ogniowego, który wywołują.

Koniec końców jednak przebrnęliśmy przez całą wstępną procedurę i wraz z moimi nowymi znajomymi, poznanymi w trakcie próby ustalenia, kto deklarował się na forum jako chętny na zapoznawczy wypad do baru, ruszyliśmy poza mury szacownej uczelni. Byli wśród nich wspomniany wyżej Gabriel, hiszpański Bask; Anne-Sophie, Dunka trojga nazwisk; Zul, Malaj z Singapuru; Hendrik, pół-Taj, pół Holender i Rebekka, Austriaczka o niezwykle poplątanych korzeniach. Wszyscy, jak się okazało, mieliśmy mieszkać w Selwyn College. Ekipa ta od momentu spotkania dobrze się zgrała  i do dziś trzyma się razem.

Nie trafiliśmy co prawda do początkowo poszukiwanej Granty, ale naszą uwagę przykuła położona niemal na moście nad rzeką Cam (tak zwanym Cam Bridge) kilkupoziomowa, schodząca aż do samej wody knajpa The Anchor. Przystrojona już była na mający jutro przejeżdżać przez miasto Tour de France.








Nocne studentów rozmowy musiały jednak zostać w końcu przerwane, jako że coraz bardziej zbliżał się poniedziałkowy ranek, a wraz z nim pierwsze zajęcia. Uśpiony college sprawiał bezpieczne wrażenie, więc mimo wszelkiego straszenia dyrektor naszej Szkoły Letniej szybko osunąłem się w błogi sen.



Przed nami trochę studiowania, ale i wypady do Ely i Londynu. Zapraszam wkrótce.

sobota, 12 lipca 2014

Wesoło do szkoły, i to na wakacjach

Po krótkim teatralnym przystanku w Lublinie już bezpośrednio przemieszczamy się do Cambridge.

No, prawie. Wcześniej jeszcze musiałem złapać wieczorny pociąg do Warszawy, gdzie nocowałem u siostry i stamtąd raniutko dostać się na lotnisko w Modlinie. Tam, wyjątkowo pechowo utknąwszy w kolejce po bilety na autobus na lotnisko, musiałem ściągać z daleka taryfę, ale po tych przygodach już gładko dostałem się na pokład samolotu. I to mimo tego, że moje torby podręczne z całym bagażem prawdopodobnie nie były wystarczająco skompresowane jak na standardy Ryanaira.

W samolocie trafiło mi się miejsce... a właściwie pół miejsca... obok jakiegoś czarnoskórego jegomościa o imponującej tuszy, będącego prawdopodobnie spadkobiercą B.B. Kinga. Na to ostatnie wskazywał jego bluesowy mundur, przypinki w kształcie gitary z nazwiskiem wyżej wymienionego oraz ogólna aparycja. Niezrażony ograniczeniami przestrzennymi przez większość drogi starałem się pisać na moim malutkim netbooku ostatni esej zaliczeniowy, który jeszcze nade mną wisiał i na który poświęcałem każdą wolną chwilę w ostatnim czasie - w pociągach, samolotach, poczekalniach... Szczerze chciałem go skończyć przed rozpoczęciem kolejnego etapu studiów - tym razem dwutygodniowej Szkoły Letniej w Cambridge.

Na tą ostatnią dostałem się jakby z rozpędu - aplikując jednocześnie o kilka wymian i stypendiów tej wiosny, miałem praktycznie gotowe papiery na każdą okazję. Jako że pojawiła się takowa w postaci dofinansowania wyjazdu na wspomnianą Szkołę Letnią przez Fundację Króliczewskich z Londynu, stwierdziłem, że żal byłoby nie spróbować, skoro to już ostatni rok w którym mogę to zrobić. Udało się - i oto już miesiąc później lądowałem w podlondyńskim Stansted, aby najbliższym pociągiem jechać do Cambridge. Co prawda pogoda w Anglii już nie była tak typowo letnia (opuszczałem kraj w przy dobrze ponad trzydziestu stopniach i czystym niebie, w Anglii było sporo mniej i pochmurno), a do tego skracałem sobie i tak niezbyt długie w tym roku wakacje (kto z własnej woli chce się uczyć w lipcu?), ale mimo wszystko miałem poczucie, że warto.

Na stacji w Cambridge już czekał na mnie Vlado, Słowak poznany tydzień wcześniej na spotkaniu OCEANS Network w Wilnie (do którego, mam nadzieję, niedługo dotrę na blogu). Trafił on tam w tym samym terminie, ale w nieco innym celu - mianowicie by uczyć na jednej ze Szkół Letnich. Prowadzi on właściwie te same przedmioty, na które uczęszczam, ale w innym College`u (są one niezależne i organizują swoje własne kursy). Dzięki Vladowi szybko przeprawiliśmy się przez miasto, zatłoczone i podekscytowane mającym przejeżdżać przez nie nazajutrz Tour de France. Po drodze pokazał mi kilka najważniejszych dla mego przyszłego studiowania punktów (jak niektóre słynne puby), a na końcu pomógł trafić do Selwyn College, gdzie miałem się zakwaterować na najbliższe dni. Przebiegło to dość sprawnie, mimo początkowo pomylonych przez kogoś na portierni kluczy, i po wdrapaniu się na trzecie piętro bloku D usytuowanego w Old Court i otwarciu podwójnych drzwi mogłem rozejrzeć się po swoim lokum. Składało się ono z dwóch pokoi, sypialnego i dziennego, mających pewnie tyle lat co College, czyli 132. Ma to swoje plusy i minusy - te ostatnie ujawniają się głównie w zimie, jako że stylowe, wiekowe okna mają tylko pojedynczą szybę, a kominek jest zamurowany. W środku lata, przy ogromnym entuzjazmie pierwszych dni, zwraca się uwagę raczej na plusy - mimo wszystko kominek JEST, co dodaje ogromnego uroku głównemu pokojowi, tak samo jak przerobione ze schowków na drewno szafki. Oprócz tego ostro zwieńczone okna ze starodawnymi mechanizmami do ich blokowania aż się proszą, aby za nie wyjrzeć - więc zrobiłem to, najpierw nieśmiało...

... potem wychyliłem się nieco bardziej...

... i jeszcze bardziej, aż Stary Dziedziniec z jego kaplicą, jadalnią i rezydencjami ukazał mi się w całej okazałości. Cóż, nienajgorsze podwórko na najbliższe tygodnie.



Jego przeciwległa część, przy płatającym figle słońcu, wygląda tak:





Nie było zbyt wiele czasu na kontemplowanie każdego listka bluszczu, jako że musiałem zdążyć na rejestrację nowych studentów i następującą po niej wspólną kolację. Ta pierwsza trwała jeszcze w miejscu zwanym Sidgwick Site, gdzie zresztą miały odbywać się wszystkie zajęcia, a do którego prowadziła mała dróżka przez małą furtkę i ogrody College'u. Kolacja zaś miała mieć miejsce we wspólnej jadalni z zegarową sygnaturką. W drodze do niej zdążyłem jeszcze skorzystać z mimo wszystko sprzyjającej jak na Anglię pogody i sfotografować kaplicę i mieszkalną stronę Dziedzińca. Moje okienka to te w wykuszu nad zegarem słonecznym ponad linią bluszczu i w ścianie obok.






Na kolację i różne inne przyjemności zapraszam następnym razem.

środa, 9 lipca 2014

Przystanek Teatr... Lublin w drodze do Cambridge.


Długa, długa była przerwa w pisaniu koło drogi... co nie znaczy że w podróżowaniu. To właśnie to ostatnie ową przerwę powodowało, na zmianę z przygotowywaniem kolejnych wypraw, o których niebawem. Teraz zaś szybko przejdziemy najnowszą drogę, która zawiodła mnie do Cambridge. Wyruszamy jak zwykle z Przemyśla...

... z którego bladym świtem wyjechał nasz wesoły samochód wioząc pięcioosobową reprezentację Teatru "Garderoba". Tego sobotniego ranka na początku lipca jechaliśmy na Festiwal Teatrów Niewielkich do Lublina, gdzie ja i Ola mieliśmy przedstawić nasze monodramy, "Czarne na Białym" i "Alicję w Krainie Czarów". Krótka noc, kolejna zresztą, jako że w ciągu kilku dni miałem jedną przeprowadzkę i dwa gruntowne przepakowywania się na wyjazdy, nie wspominając o egzaminach i innych drobnostkach, sprawiły że droga zleciała mi szybko, w przyjemnym półśnie. Gdy około wpół do dziesiątej dotarliśmy na miejsce, okazało się, że mimo planowanego na południe rozpoczęcia wszystko cały Ośrodek Kultury był zamknięty na cztery spusty. Choć nasza pani reżyser uprosiła woźnego otwarcie nam drzwi, w środku nie było warunków do przeprowadzenia planowanej przez nas próby - sale wyglądały, jakby festiwal miał zacząć się za tydzień, a nie za dwie godziny. Chcąc nie chcąc musieliśmy ruszyć w miasto. Z każdym krokiem jednak robiliśmy to coraz bardziej chcąc.

Po drodze do Centrum Kultury, które obraliśmy za pierwszy cel, nawiedziliśmy uroczy mały, stary kościółek zbudowany, jak głosi napis nad wejściem, "przez Władysława Jagiełłę rękami jeńców krzyżackich". Naprzeciw niego widzieliśmy zielony teatr, jakby przeniesiony z Odessy. Samo zaś Centrum Kultury to nowoczesne cudeńko - podobnego życzyłbym swojemu i każdemu innemu miastu. Zegary w tamtejszej kawiarni Szklarnia udowadniają zaś, że Lublin to swoisty mikrokosmos - zamiast pokazywać aktualny czas w Tokio czy Nowym Jorku, informują nas która dokładnie jest godzina w Czubach, Za Cukrownią i innych lubelskich dzielnicach.

Gdy wkracza się w pobliże Starego Miasta, wydaje się, że współczynnik koncentracji wież na metr kwadratowy jest tu jednym z wyższych w Polsce.




 Szczególnie imponująco wygląda Brama Krakowska. W przeszłości pewnie nie było łatwo ją sforsować... choć może niektórzy wpadli na ten pomysł co ja.




Już po drugiej stronie stare murów uliczki oferowały nieco więcej cienia ten upalnego dnia. Magia tego miasta zaczynała działać coraz bardziej, zwłaszcza gdy spotykało się wzrok dawnych mieszkańców okolicznych domów.





Miejmy nadzieję, że z zadowoleniem spoglądają na to, co aktualnie wyrabia się pod ich oknami. A wyrabia się niemało, na przykład zostawia się permanentnie włączone światła w ukraińskich trabantach.




Rynek to istna mieszanina stylów, bieg przez epoki w historii sztuki. Oprócz budynku przypominającego renesansową Kamienicę Orsettich w Jarosławiu i neoklasycystycznego Trybunału który mógłby być którymś z pałacyków w Warszawie znajdziemy też jedyne w swoim rodzaju, miejscowe akcenty. Do tego wszystkiego zaczepił nas Lajkonik, jakoby przybyły z Krakowa, który wraz ze swoją towarzyszką (czy krakowski posiada takową?) zaprosił nas na występ ulicznego teatru.






Nie namyślając się długo (w końcu przyjechaliśmy tu jako teatr i dla teatru, prawda?) przeszliśmy kawałek dalej, gdzie rozegrała się zabawna krotochwila o powabnej córce złotnika i jej wielu amantach. Nie zdradzając zbyt wiele (może się wybierzecie?) dodam tylko, że była bardzo interaktywna - dane mi było rzucać sałatą, a naszej Oli wręcz wziąć udział w dodatkowym tego dnia przedstawieniu.


 








Po poecie, trefnisiu, księdzu, lajkoniku i bandzie zbójców każdy z widowni za błyszczącą monetę lub szeleszczący banknot każdy mógł się załapać "na całusa" za zamkniętą bramą teatru.




Po tych teatralnych figielkach mogliśmy posilić się w nienajgorszym lokalu przy ulicy Grodzkiej, aby nabrać sił do swoich. Okolica to zaiste zacna: ulica wiodąca obok ruin, które mogłyby udawać stargogrecką faktorię handlową, prowadząca z Rynku na Zamek (podobieństwo do sytuacji w Krakowie niezamierzone?) przechodząca pod bramą, w której mieści się Sklep Cynamonowy (polecam miłośnikom twórczości Brunona Schulza). Dzięki niej znalazłem także rower swojego życia oraz kolejną bramę z wręcz pocztówkowym widokiem i kolejnymi twarzami dawnych mieszkańców Lublina do kolekcji.












W końcu przyszedł czas na nasze występy. Choć sami musieliśmy je sobie w dużej mierze zorganizować (m.in. zamienić salę na bardziej odpowiednią i ją wysprzątać), zdążyliśmy jeszcze powiedzieć dwa słowa do kamery TVP Lublin i zaprezentować im kawałek próby (ponoć dla Panoramy Lubelskiej, choć do tej pory tam tego nie widziałem). Po spektaklu zostało już tylko ekspresowo się spakować, pożegnać i dostać na dworzec, skąd złapałem najbliższy pociąg do Warszawy. Co prawda organizator oferował zakwaterowanie i jedzenie, ale to samo zapewniał University of Cambridge, na letnią szkołę w którym wylatywałem następnego ranka.

Ale o tym już następnym razem... Zapewne niedługo.