środa, 2 kwietnia 2014

Trolejbusem nad morze

Z pięknej Odessy wyruszywszy, docieramy w końcu na Krym...

 Jak już wspominałem, tym razem udało nam się kupić bilety jedynie na "klasę średnią", czyli właściwie drugą z czterech, w wagonie zwanym "kupelnyj" (lub "kupe"). Cóż, mimo ceny, lepiej chyba było doznać awansu klasowego niż deklasacji do wagonu "obszczij". Standard to zdecydowanie wyższy niż w "plackartnym": przedziały jedynie czteroosobowe, a nie ponadpięćdziesięcio- (jako że w plackarcie jest właściwie tylko jeden), do tego przyjemnie wykończone w drewnie i czerwonej imitacji skóry. Stylowe zasłonki, lampki i dywaniki dopełniają wrażenia przytulnego saloniku w przedziale i takiegoż korytarza w korytarzu. Są jednak i minusy: duchota i skromne możliwości integracji ze współpasażerami, a to głównie ze względu na ich mały wybór (my jechaliśmy ze średnio-starszym małżeństwem, niezbyt interaktywnym, a innych podróżnych, jako że byli pozamykani w swoich przedzialikach, nie poznaliśmy). Jeszcze jednym problemem było to, że w paczuszce sypialno-kąpielowej, którą otrzymaliśmy przy odjeździe, Cyrusowi nad ranem brakowało ręczniczka. Jako że nie mogliśmy go nigdzie znaleźć ani nawet dojść do tego, czy w ogóle od początku tam był, po kilku próbach negocjacji mój towarzysz niepocieszony musiał uiścić jego równowartość prowaditielce.



Poza tym obyło się bez przykrych ekscesów i nad ranem dotarliśmy do Symferopola, centralnie położonej stolicy (wówczas) Krymskiej Republiki Autonomicznej. Jej flagi powiewały obok ukraińskich...



... jednak nad placem z najwyższej wieży złowrogo górowała radziecka gwiazda...




...a naprzeciwko, za betonowym Leninem, który siedzi w parku okolonym bulwarem jego imienia, powiewały radzieckie flagi. Swoją drogą, co za poza - rozumiem, że miał się odróżniać od wspaniałych wodzów i cesarzy na koniach, ale żeby miał tak - wieczny i zwycięski jak rewolucja - po wsze czasy być rozwalony na ławeczce?





Symferopol nie ma niestety zbyt wiele do zaoferowania spragnionemu śladów przeszłości podróżnikowi (może poza ruinami Neapolu Scytyjskiego, dawnej stolicy półwyspu, położonej jednak na jego obrzeżach i mocno zniszczonej przy budowie Symferopola w 1795), to ma parę punktów przydatnych turyście. Po pierwsze, wiele miejsc wymiany walut (choć bank, do którego wszedłem w tym celu, pracował w stylu poprzedniej epoki - musiałem odstać pół godziny w kolejce do jedynego czynnego okienka, po czym wyciągnąć paszport i podpisać kilka papierków) i McDonald`sa (i tu już jest to, czego potrzebuje turysta nowej ery - darmowej łazienki i internetu pod każdą szerokością geograficzną). Sprawdziwszy wszystko poszedłem zgarnąć z dworca Cyrusa, który został tam z naszymi tobołkami, a przy okazji zwróciłem uwagę na popiersia zdobiące budynek od wewnątrz. Co za galeria osobistości - pisarze, uczeni, myśliciele, uczeni - bohaterowie Ukrainy lub Rosji... I jak zestawieni - Puszkin koegzystuje z Szewczenką, Tołstoj z Gorkim, Chmielnicki z Suworowem, Marks ma swego Engelsa... I tylko niezrównany Lenin nie dorobił się odpowiednika. A może odrąbano mu Stalina po odwilży w 1956?






Przeskakując z busików do autobusów, a momentami do trolejbusów (linia Symferopol - Jałta jest najdłuższa na świecie - liczy 86 kilometrów - ale jedzie się nią niemiłosiernie długo, za to w niektórych nowszych modelach dość komfortowo i nawet można w nich oglądać filmy na wiszących pod sufitem telewizorkach) dotarliśmy powoli do Ałuszty. Po drodze minęliśmy "gór Padyszacha", jak pisał Mickiewicz w jednym z Sonetów Krymskich, majestatyczny Czatyr-Dah, tatarską "Górę-Namiot". Niestety, niemal z każdego punktu przesłaniały go, nieco mniej majestatyczne, elektryczne trakcje trolejbusów.




Z tego "minaretu świata" musiał być całkiem niezły widok na morze, które rozpościerało się poniżej miasta.



Kawałek za miastem udało nam się dotrzeć tam, gdzie zlewało się z niebem. Tadam!





Powyżej nabrzeża stały gdzieniegdzie romantyczne zamczyska zagubione wśród zieleni, "wysmakowane" posiadłości miejscowej elyty.




Nie mogąc znaleźć ani odpowiedniego hostelu dla takich jak my ubożąt, ani czynnego pola namiotowego (pan pilnowacz bardzo się zdziwił, że tak wcześnie zaczynamy sezon), przemieszczając się od osady do osady dotarliśmy nad Gurzuf, sławny ze swej atmosfery starego tatarskiego miasteczka, ale osławiony ze względu na mnogość wielkich hoteli i zalew nowobogackich wczasowiczów. Mając jednak nadzieję, że ich ubiegliśmy, postanowiliśmy koniecznie w nim przenocować i nie pchać się dalej do Jałty. W tym celu należało przede wszystkim zboczyć z głównej drogi, położonej dość wysoko i w pobliżu gór, i piaszczystą ścieżką zejść do położonej sporo niżej osady nie ociągając się zbytnio, jako że już powoli zapadał zmierzch.




Mimo posiadania mapy wcale nie byliśmy pewni, czy tą stromą dróżką rzeczywiście schodzimy do Gurzufa. Niby miejsce się zgadza, ale jakby wcale nie widać śladów starożytności i urokliwości miasteczka. Że to jednak ono, potwierdziły dwie napotkane dziewczyny z plecakami, które same wychodziły pod górę. Wieczór, klimat, a one nie chciały zostać? Cóż, mimo wszystko postanowiliśmy zaryzykować.



Na początku były koty. Dużo kotów wszelakiej maści i krzyżówek ras, które obsiadły murki, kręciły się wokół śmietników, wchodziły do klatek schodowych bloków. Tak mniej więcej wyglądał nowy Gurzuf - bloki, pojedynczy ludzie kręcący się między nimi, głównie starsze kobiety i dzieci. Beton, dużo betonu - głównie z niego uliczki, murki, schodki, podjazdy i same bloki. Ale i spokój, żadnych wrzeszczących telewizorów czy radia. Jakoś przypominało mi to niektóre polskie blokowiska z wczesnych lat dziewięćdziesiątych, i nie było to przykre skojarzenie - ot, podwieczorna, leniwa letnia chwila, zaraz przed wołaniem na kolację i dobranockę. Tyle, że tu było więcej kotów.

Po dobrej chwili kluczenia między osiedlami i ciągłym schodzeniem po różnych schodkach na coraz niższe poziomy dotarliśmy w końcu do nabrzeża. Było nowe i proste, w przeciwieństwie do potatarskiej części, która wraz ze swą plątaniną uliczek pięła się po wzgórzu gdzieś w zapadającej ciemności. Postanowiliśmy zostawić ją sobie ewentualnie na jutro, a na razie znaleźć jakiekolwiek miejsce do spania. Mimo, że nie jesteśmy wybredni, a wzdłuż wybrzeża ciągnęło się mnóstwo hoteli i pensjonatów, znalezienie czegoś na nasz gust i kieszeń graniczyło z cudem - większość z nich była wykończona w złocie, posiadała potężne baseny i restauracje oraz pokoje mogące pomieścić całą klasę, a nam chodziło tylko o zmrużenie oka na kilka godzin w pozycji horyzontalnej. Mimo, że panowały w nich pustki (sezon rzeczywiście jeszcze się nie był zaczął), nigdzie nie udało się stargować ceny do jakiegoś wyobrażalnego pułapu. Co więcej, nie udało nam się nawet wynająć skrawka ziemi pod postawienie namiotu, ani oficjalnie w przyhotelowych ogródkach (tam gdzie były), ani za łapówkę w jakichś parkach przy oficjalnych budynkach. Po sprawdzeniu wszystkich opcji doszliśmy do końca nabrzeża, gdzie za ogrodzeniem i furtką rozciągał się ogromny park uzdrowiskowy. Większość pawilonów i stylowych budyneczków wyglądała na nieczynne, ale zagłębiałem się coraz bardziej w ledwie oświetlone aleje. Pośród nocy usłyszałem głosy dwóch mężczyzn. Prawie niewidoczni siedzieli na ławce, obok której tlił się ognik papierosa. Gdy przechodziłem obok, zamilkli. Niemal czułem jak odprowadzali mnie wzrokiem. To pewnie strażnicy, pomyślałem, co zmartwiło mnie o tyle, że już planowałem rozbicie naszego namiotu gdzieś pomiędzy krzewami w najciemniejszym kącie tego parku, tacy jak oni znają go pewnie jednak jak własną kieszeń. Nagle spośród drzew wyłonił się oświetlony blok. Wewnątrz niego, w pokoiku umeblowanym głównie ladą ze sklejki i telewizorem uśmiechnięta dziewczyna prowadziła recepcję tego, jak się okazało, hotelu uzdrowiskowego rodem z ZSRR. Uf, to standard na naszą kieszeń, pomyślałem. Nic bardziej mylnego. Choć recepcjonistka z zakłopotanym uśmiechem spuściła nieco cenę, to nie na tyle, aby nas tam zatrzymać. Wróciłem po Cyrusa, który siedział przy naszych plecakach, i zaczęliśmy się z wolna włóczyć rozważając, co nam jeszcze pozostało.

W niezbyt euforycznych nastrojach trafiliśmy na jakiś skwerek przed blokami, ale jakimiś wyższymi i bardziej współczesnymi niż poprzednie, do tego kolorowymi. Siedziały tam jakieś dziewczyny, może szesnastoletnie, i paliły papierosy. Były bardzo wesołe.
- Cześć, nie wiecie, gdzie by tu można rozbić namiot?
- No jak to gdzie? Na plaży!
- A to jest dozwolone?
- No pewnie!
No tak, na to nie wpadliśmy. Na tym postsowieckim obszarze można w świetle prawa robić to, co w naszym w pełni demokratycznym kraju jest nielegalne.
- Dzięki!
- Ta nie ma za co!

Jako że zwykle im dalej od miasta tym bezpieczniej, jeszcze raz przeszliśmy przez furtkę uzdrowiska i zeszliśmy na całkiem ładnie zagospodarowaną plażę, ograniczoną co prawda z trzech stron betonowymi ściankami, ale z wygodnym drewnianym podestem pod jedną z nich. Na nim to rozłożyliśmy namiot i już zabieraliśmy się do jego umocowywania w miejscu, kiedy od drugiej strony podestu rozległy się miarowe kroki. Zbliżała się ku nam wielka latarka i ognik papierosa.
Kroki zwolniły i zatrzymały się przed nami. Na namiot padł snop światła. Jakiś niski głos wycedził zimno:
- Sz-to e-ta?
Podnieśliśmy wzrok znad linek i śledzi.
- Eta? Eta palatka.
Niby można na plaży się rozbić, ale plaża plaży nierówna. Ta na przykład była niby publiczna, ale prywatna, bo uzdrowiska. Panowie strażnicy wyjaśnili nam, że nie tylko park do niego należy i że powinniśmy przenieść się kawałek wcześniej, na plażę miejską. Nie było to takie trudne, jako że namiot nie był ciężki - wzięliśmy go z Cyrusem za rogi i powędrowaliśmy ze strażnikami z powrotem po podeście, schodkami do góry i betonowym nabrzeżem ku bramie. W drodze nasi konwojenci ucięli sobie z nami już mniej groźną pogawędkę.
- Studzienty?
- Da, studzienty.
- Atkuda?
- Iz Polszy.
Okazało się, że jeden z nich, gdy odbywał służbę jako radziecki żołnierz, stacjonował we Wrocławiu. "Ale ja to dla was bandyta..." - dorzucił.
Chciałem zaprzeczyć, ale nie czułem się do tego upoważniony.

Zaraz za płotem zeszliśmy na już miejską plażę. Nie było podestu, tylko okrągłe kamienie, za to stało jakieś zadaszenie, które w razie czego, jak nie wiedzieć czemu pomyślałem, mogło nas uchronić przed butelkami rzucanymi przez różnych wesołych ludzi. Przywiązaliśmy nasz namiot do jego słupów i koniec końców zachwyceni rezultatem dzisiejszego dnia zabraliśmy się za zasłużony posiłek, złożony głównie z ryb z puszki, pieczywa i różnych innych podróżniczych smakołyków. W zatoce pływało odbicie Gurzufa... Po paru chwilach już zasypiałem, mocno ściskając w śpiworze portfel i aparat.




Obudzi nas słońce wstające nad górą Ayu-Dag.