czwartek, 31 października 2013

Na Ljubljanę

Teraz szlag trafi chronologię. W środku opisywania letniej, bałtyckiej przygody zachciało mi się wyrwać gdzieś na południe. A że przebywająca na Erasmusie w Słowenii Ola wystosowała zaproszenie, żal byłoby nie skorzystać. Aura, zimna, lecz jasna i czysta, przypieczętowała decyzję. Czas więc, zakończywszy zajęcia na uczelni, świtkiem po szesnastej znów stanąć koło drogi, licząc że dojadę dziś choćby do Brna. Tam z noclegiem już czeka Szarka. A że to wigilia Wszystkich Świętych, zwana też Halloween'em, przygoda gwarantowana. Reszta opowieści po powrocie, a na razie piosenka, która pomaga mi gnać przed siebie:

niedziela, 20 października 2013

The Tall Ships` Races 2013: Część II - Autostopem do Rygi

 Wiemy już, dokąd jedziemy i dlaczego. Teraz okaże się, jak.

Duchopodtrzymywacz, dla którego warto było jechać do Rygi

Jak więc już się rzekło - rankiem 26 lipca wraz z moją siostrą Dagmarą stanęliśmy przy jednym z podwarszawskich rond, przy zjeździe, który w naszym mniemaniu miał prowadzić mniej więcej w stronę Litwy. I prowadził - ale na drodze szybkiego ruchu, z którą się łączył, było jeszcze jedno rondo, na którym mnóstwo ludzi skręca z powrotem do stolicy. Pewnie to sprawiło, że pierwszą podwózkę złapaliśmy chyba po godzinie, i że Dagmara mogła po raz pierwszy pożałować, że zrezygnowała z autobusu i dała się namówić na stopa. Nie zawsze wystarcza więc, że kierunek słuszny.

Powyższą zawiłość wytłumaczył nam pewien pan w dostawczym samochodzie, który wziął nas trochę przez przypadek - jechał bowiem do Warszawy. Wobec braku innych możliwości zatrzymał się na środku rzeczonego ronda i nas wypuścił. Przeszliśmy kawałek między barierkami oddzielającymi jezdnie prowadzące w przeciwne strony i przebiegliśmy na drugą stronę na wysokości autobusowego przystanku. Paręnaście minut - i, ledwo mieszcząc się w zatoczce, zatrzymuje się wielki tir z wymalowaną nazwą znanej firmy mleczarskiej. Jego kierowca wysiadł i pomógł nam się zapakować, a na nasze lekkie zdziwienie odparł, że zatoczka to nie problem, bo jeśli ktoś chce pomóc, to "zatrzyma się nawet na środku skrzyżowania".  Tym chętniej wskakiwaliśmy więc do szoferki.

Po wspięciu się na ostatni schodek prowadzącej do niej drabinki naszym oczom ukazał się prawdziwy pokój - z wykładzinami, dywanikami, obrazkami, sprzętem grającym, różnymi wisiadełkami, a jak się później okazało, nawet lodówką ze schłodzonymi napojami. W sumie nie powinno mnie to dziwić, bo niektórzy jeżdżą nawet z zamontowanymi ekranami pokładowymi, żeby mieć co oglądać wlekąc się w korku, ale tu było naprawdę przestronnie i przytulnie. Są jednak pewne zasady, których w takim pokoju należy przestrzegać - np. jeszcze przed wejściem ściąga się buty.

Nasz kierowca, młody facet, wracał właśnie z dalekiej trasy do bazy, która znajdowała się nieopodal, nie pojechaliśmy więc razem długo. Zdążył się jednak z nami podzielić kilkoma opowieściami z drogi (np. jak to często koledzy okazują się "kolegami", a z pomocą w trasie przychodzą zupełnie nieznajomi kierowcy z innych krajów), a potem udało mu się namówić przez radio jakiegoś kierowcę wywrotki, by zabrał nas dalej. Ten ostatni, starszy już jegomość, nie był niestety zbyt rozmowny, ale dowiózł nas do jakichś przydrożnych barów i poinstruował, aby pytać o kierunek jazdy zatrzymujących się tam kierowców ciężarówek. Było już południe.

Pani, dla której nie rezygnowałem z jazdy do Rygi.
Pytanie niewiele pomogło i musieliśmy przejść się nieco poboczem, którego nie było, do najbliższego rozwidlenia dróg. Po dłuższym czasie zatrzymał się pewien korpulentny gość w ciemnych okularach i czapeczce. Gdy wyraziliśmy nasze zdumienie na widok metrowych gum do żucia, które przewoził, natychmiast podarował nam po jednej. Słodko z jego strony, niezbyt poręczny to jednak drobiazg w podróży.

Byliśmy już w Łomży. Po krótkim postoju fizjologicznym w lokalnym McDonald`s`ie ruszyliśmy dalej, jednak środek miasta nie był najlepszym miejscem do zaczepiania kierowców. Gdy po dość długiej wędrówce z całym bagażem i metrowymi gumami w ręku postanowiliśmy złapać autobus na przedmieścia, kierowca uświadomił nam, że to już bardzo blisko i że nie opłaca się kupować biletu. Może było i blisko, ale mocno pod górkę, a następnie z górki. Trzeba docenić jednak jego dobre chęci.

Do Rajgrodu zabrali nas dwaj studenci, którzy jechali tam żeglować po jeziorach, i mocno zapalili się do uczestnictwa w TSR, gdy powiedzieliśmy im, jak łatwo można trafić na pokład. Przy okazji zaczęli nam wyjaśniać mentalność Duńczyków (z którymi w końcu mieliśmy spędzić najbliższy tydzień), gdyż okazało się, że już pracowali w ich kraju. Jeszcze dwie podwózki i trafiliśmy na obwodnicę Suwałk. Było grubo po piątej.

W tym momencie ścigaliśmy się już z czasem. Przez cały dzień nie udało nam się nawet wyjechać z Polski, a do Kowna, gdzie mieliśmy umówiony nocleg z CouchSurfingu, pozostawało jeszcze około  sto dwadzieścia kilometrów. Wiedzieliśmy, że na Litwie ruch jest niewielki, a w Polsce tiry, które najpewniej mogłyby nas tam dowieźć, od godziny osiemnastej w piątki mają już weekendowy zakaz jazdy. Teraz Dagmara mogła drugi raz pożałować, że dała się namówić na autostop. Nie było już jednak odwrotu, trzeba było próbować dalej.

Więc próbowaliśmy. Mijały nas grupy po kilka litewskich TIR-ów, które uciekały przed zakazem. Reszta to głównie miejscowi, bo dokąd jechać dalej? Za Suwałkami w polskiej świadomości rozciąga się często koniec świata. Zatrzymała się w końcu pewna kobieta, gdy jednak okazało się, że może nas podrzucić jedynie kawałek dalej po obwodnicy, bo jedzie do miasta, a z tyłu ma dwójkę dzieci i ich graty, grzecznie podziękowaliśmy. I dobrze zrobiliśmy, bo za chwilę zatrzymał się ktoś, kto uratował nam sporo czasu i nerwów - chyba ostatni polski kierowca TIRa, który nie wyjechał jeszcze z kraju. Było po osiemnastej.

Kierowca ten, młody gość, którego nazwiemy na potrzeby opisu Mariuszem, wiózł przejęty od kolegi transport mięsa z Belgii. Początkowo szczytem szczęścia było dla nas, że możemy zabrać się z nim aż do Kowna, po dłuższej rozmowie okazało się jednak, że jeszcze dzisiaj jedzie do samej Rygi i chętnie nas podrzuci. Po chwili zastanowienia odwołałem nocleg w Kownie (czym chyba sprawiłem ulgę gospodyni, gdyż miała mieć jeszcze innych gości, a tego wieczora pracowała) i już beztrosko mogłem się wpatrywać w pierwsze wschodzące gwiazdy nad szerokimi, pustymi połaciami litewskich równin, które coraz szybciej ogarniał zmrok. 

Ryga, miasto portowe. Do Rygi!

Wnętrze szoferki nie ustępowało wielkością ani wystrojem pierwszemu tirowi który nas dziś zabrał, co stanowiło miłą klamrę kompozycyjną dnia. Po chwili Mariusz, widząc nasze zmęczenie, zaproponował jednemu z nas wdrapanie się na górne łóżko i mały odpoczynek, z którego skwapliwie najpierw Daga, a później ja skorzystaliśmy. We wnęce mieściłem się w sam raz, co potwierdza moją tezę, że jestem zaprojektowany w największym wygodnym rozmiarze podróżnym. Łóżko to wraz z zasłonkami miało też służyć za skrytkę w razie kontroli drogowej, gdyż większość tirów posiada papiery na przewóz tylko jednego pasażera. Jedynym mankamentem była ograniczona widoczność krajobrazu, jednak jako że zdecydowałem się na drzemkę dopiero gdy porządnie się ściemniło, może nie straciłem zbyt wiele.

Obudziłem się dopiero przed Rygą. Było przed północą, gdy dojeżdżaliśmy, jednak nie wisiała już nad nami groźba włóczenia się w poszukiawaniu miejsca do spania, gdyż w międzyczasie Mariusz zaproponował nam korzystanie z górnej "kuszetki" do rana. Musiał przedtem jeszcze tylko pojechać na rozładunek na targ. Stwierdziliśmy, że niczego więcej nam nie trzeba, i przystaliśmy na to. Na targu już czekali magazynierzy, zagadujący po rosyjsku przy wynoszeniu z paki kolejnych półtusz, które gęsto podwieszone u sufitu tworzyły istny las. Druga część rozładunku miała odbyć się rano w dokach i tam udaliśmy się zaparkować na nocleg. Bliżej portu nie dowiózłby nas żaden autostop.

Po dość krótkiej nocy, gdy wstające słońce zaczynało przygrzewać w szoferkę, powodując duchotę jak w namiocie i potęgując wrażenie ciasnoty we wnęce, wstaliśmy by powitać Rygę. Mariusz musiał jeszcze czekać jakąś godzinę do pojawienia się magazynierów, więc zostawiliśmy u niego bagaże 
i ruszyliśmy w miasto.

Było jeszcze bardzo wcześnie, ale wokół głównego targu, przy którym zaparkowaliśmy, zdążył zgromadzić się już spory tłumek. Niektórzy kupowali świeże produkty, inni handlowali zegarkami lub próbowali sprzedać niepotrzebne już rzeczy, jak wózek dziecięcy. Z powodu bliskości dworca autobusowego kręciło się także nieco turystów. Choć urzędowym językiem Łotwy jest łotewski, zewsząd zdawały się dobiegać znajome dźwięki rosyjskiej mowy. Także na targu napisy i ogłoszenia były sporządzane głównie w tym języku. W łotewskim zdawały się rozmawiać głównie młodsze pokolenia.

Przeszedłszy długimi podziemnymi przejściami pod szerokimi alejami zostawiliśmy za sobą targowo-dworcową część Rygi, gdzie dominował szara, monumentalna architektura socjalistyczna, i wkroczyliśmy w historyczne centrum. Na powierzchni nierównych ulic, pokrytych zwilżoną poranną rosą kostką brukową, błyszczały promienie wschodzącego słońca . W niektórych niskich kamieniczkach sporo było pustych lokali, w innych zainstalowały się współczesne, kolorowe bary. Pojawiało się coraz więcej napisów po łotewsku. Kierując się ku najwyższym widocznym wieżom, trafiliśmy pod katedrę i na rynek. 



Stamtąd było już bardzo blisko na nabrzeże. Wzdłuż niego cumowały rzędy majestatycznych żaglowców. 


Po zaopatrzeniu się w informacji turystycznej w darmowe plany i przewodniki zrobiliśmy małą rundę po starej dzielnicy, chłonąc przyjemny, morski klimat, podziwiając architekturę i wyłapując lokalne smaczki. Dzień w Rydze zapowiadał się doskonale.

To tu się robią


 


  

Po nieco więcej niż godzinie wróciliśmy, by odebrać nasze bagaże i pożegnać się z Mariuszem. Jeszcze tylko wzajemne życzenia dobrego powrotu do Polski, pamiątkowe zdjęcie i mogliśmy ruszać na poszukiwania naszej łajby. Mariuszowi oprócz, mam nadzieję, dobrych wspomnień zostawiliśmy jeszcze owe metrowe gumy, którymi poczęstowaliśmy go już w drodze, ale których zostało dość na powrót do domu.


 W następnym odcinku zaokrętujemy się na naszej łajbie i nieco powłóczymy po Rydze.

wtorek, 8 października 2013

The Tall Ships` Races 2013: Część I - Preludium

Poprzednio pisałem, że jednym z celów tego bloga będzie uporządkowanie chronologii wydarzeń.
Cóż, zaczynając od opisu właśnie tej wyprawy trochę sobie to założenie komplikuję. Czuję jednak, że właśnie od niej chcę zacząć, więc na bok wszelkie sentymenty do dobrej organizacji. 






Skąd ta komplikacja? Otóż przygoda zaczęła się, gdy wraz ze swą siostrą Dagmarą stanęliśmy z podniesionym kciukiem przy jednak z podwarszawskich dróg rankiem 26 lipca. Teoretycznie - środek wakacji. W tym sezonie byłem już wcześniej na Krymie i w Niemczech, później też nie siedziałem w miejscu, więc nie piszę ani od końca, ani od początku. Dla mnie jednak był to początek małej nowej epoki. Na drugi dzień po powrocie z Niemiec po licznych przebojach obroniłem pracę dyplomową i tym samym ukończyłem jedne studia, zaś na dzień przed wspomnianą datą dokonałem wpisu na kolejne. Jeszcze tego samego popołudnia siedziałem w pociągu do Warszawy, gdzie noc przed wyjazdem spędziliśmy u drugiej z moich sióstr.


Do Rygi, gdzie miał się rozpocząć ostatni etap tegorocznych The Tall Ships` Races, czyli Regat Wielkich Żaglowców, nie jechaliśmy jednak w ciemno. Jakiś czas wcześniej, gdy trwoniłem chwile mej cennej młodości na poprawianiu w nieskończoność owej pracy, której prawdopodobnie nikt oprócz komisji (i to niecałej) nie przeczyta, najbardziej podtrzymywała mnie na duchu nadzieja natychmiastowego po jej ukończeniu wyrwania się z ciasnego pokoju sprzed migoczącego ekranu i rzucenia się w przygodę jak najbardziej kontrastującą z poprzednim stanem. Czy mogło coś bardziej odpowiadać temu zamierzeniu niż żegluga po zimnym, często niespokojnym morzu?





W chwilach przerwy lub zwątpienia nawigowałem więc po Sieci, szukając jakiejkolwiek możliwości zaciągnięcia się na pokład. Pomny przygody sprzed kilku lat, kiedy również wraz z siostrą udało się nam w ostatniej chwili znaleźć sponsora naszego udziału w The Tall Ships` Races 2011 (o czym innym razem), byłem zdeterminowany by dopiąć swego. Niestety, w tym roku odzew na listy sponsorskie był znikomy. Przeglądając jednak w ostatnich dniach przed regatami strony statków umieszczonych na liście startowej natrafiłem na ogłoszenie organizacji DSI Andromeda, które wyglądało jak oferta wolontariatu. Tekst był po duńsku, jednak z pomocą internetowego tłumacza udało mi się ustalić, że rzeczywiście dotyczył naboru załogi. Wymaganiami były głównie odpowiedni wiek, dostosowanie się do zasad panujących na statku Skonnerten Jylland (który jest jakby pływającą szkołą dla młodzieży z trudnościami społecznymi, więc także do niepicia i niepalenia) i jakieś doświadczenie żeglarskie poparte patentem. Jako że jestem posiadaczem tego ostatniego, postanowiłem spróbować. Napisałem do kapitana, że co prawda nie mówię po duńsku, ale może dogadamy się po angielsku, przedstawiłem moje doświadczenie i zadeklarowałem gotowość i chęć pomocy w pracach żeglarskich. Po paru dniach ciszy kapitan odpisał, że właśnie wpłynęli do portu i że jestem mile widziany na pokładzie, jednak muszę pamiętać, że jest to wolontariat, w związku z czym oprócz własnej koi i wspólnych posiłków nie może zostać mi zapewniona żadna wypłata ani zwrot kosztów podróży. Nie był to jednak dla mnie problem, gdyż ceny za jeden etap Tall Ships` Races  zwykle wahają się od kilkuset euro do prawie półtora tysiąca funtów. Transport też nie wydawał się problemem, gdyż słyszałem że Ryga to dobry kierunek na autostop, a meta i wielki finał miały się odbyć w Szczecinie, gdzie zresztą mam rodzinę. Zgodziłem się więc bez wahania.




Już wkrótce - mój dom

Gdy tylko moja młodsza siostra, Dagmara, usłyszała, że udało mi się zaciągnąć, od razu zapytała: "a nie powiedziałeś im, że masz siostrę?". Odparłem, że na razie nie, gdyż nawet nie wiedziałem, czy będzie w tym terminie wolna (też w te wakacje wpisywała się na studia), poradziłem jej jednak, aby sama spróbowała napisać do kapitana. Niebawem to uczyniła, i choć nie ma żadnego żeglarskiego patentu, a jedynie "dobre chęci i nie narzeka" (z jej maila), okazało się to wystarczające. Tak więc ludzie - da się.




Rosyjski "Sztandart", którego już niedługo mieliśmy ujrzeć

Na kolejną część przygody (ekspresową przeprawę autostopem do Rygi) zapraszam już wkrótce. 

niedziela, 6 października 2013

Witam!

Uzbierała się masa krytyczna. Ilość mniejszych i większych podróży które odbyłem, bardziej i mniej udanych zdjęć które zrobiłem, przeważnie ciekawych lub miłych (czasem nawet jednocześnie!) ludzi których spotkałem i ich niezwykłych historii, niezapomnianych miejsc które widziałem i tysiące innych drobiazgów pozwalają smakować każdą chwilę w drodze skłoniły mnie do stworzenia własnego miejsca, w którym mógłbym nimi poczęstować kogoś, kto chciałby zakosztować podobnych wrażeń. Jeśli coś przypadnie Ci do gustu i wzbudzi Twoją refleksję, podziel się nią. To chyba jedna z niewielu rzeczy, która mnoży się, gdy się ją dzieli.


  

Zalety posiadania własnych kilku megabajtów kwadratowych w sieci wydają się być niezaprzeczalne. Oprócz tego, że mogłem bezkarnie (zresztą, zgodnie z wszelkimi regułami sztuki) umieścić "Witam" na początku tego tekst (co w korespondencji z różnymi Ważnymi Osobami zwykle nie uchodzi na sucho), dzięki tej przestrzeni będę mógł  trochę uporządkować w głowie natłok wrażeń z podróży, zyskać motywację do zajęcia się gigabajtami przywiezionych zdjęć i rozprawić się z chronologią zdarzeń. Tak, ten blog powstaje także (a może przede wszystkim) dla mnie. Jeśli jednak kogoś zainspiruje do wyruszenia sprzed monitora w nieznane albo chociaż do marzenia czy uśmiechu - tym lepiej.



Raczej nie znajdziesz tu jednak dziennikarskich sprawozdań z zaliczania kolejnych punktów na mapie. Część poradnikowa ograniczy się zapewne jedynie do takich informacji, które trudno znaleźć gdziekolwiek indziej. Lubię wydawać mało w podróży, bo to czyni ją zwykle ciekawszą, jednak nie przepadam za prowadzeniem statystyk dotyczących każdego grosza czy podliczaniem kwitów. Zresztą samotne jeżdżenie za półdarmo też nie jest dla mnie regułą. Jeśli przytrafia się okazja ciekawego wyjazdu z zespołem (o którym może później), znajomymi, rodziną bądź z uczelni, staram się jej nie przepuścić. Czasem pojechanie do tego samego miejsca w innych okolicznościach potrafi nam odkryć niuanse, których inaczej byśmy się nie spodziewali. Podróżowanie jest wielowymiarowe. Czasami nawet nie wymaga przemieszczania się.



A więc w drogę, po drodze czy obok...