niedziela, 20 października 2013

The Tall Ships` Races 2013: Część II - Autostopem do Rygi

 Wiemy już, dokąd jedziemy i dlaczego. Teraz okaże się, jak.

Duchopodtrzymywacz, dla którego warto było jechać do Rygi

Jak więc już się rzekło - rankiem 26 lipca wraz z moją siostrą Dagmarą stanęliśmy przy jednym z podwarszawskich rond, przy zjeździe, który w naszym mniemaniu miał prowadzić mniej więcej w stronę Litwy. I prowadził - ale na drodze szybkiego ruchu, z którą się łączył, było jeszcze jedno rondo, na którym mnóstwo ludzi skręca z powrotem do stolicy. Pewnie to sprawiło, że pierwszą podwózkę złapaliśmy chyba po godzinie, i że Dagmara mogła po raz pierwszy pożałować, że zrezygnowała z autobusu i dała się namówić na stopa. Nie zawsze wystarcza więc, że kierunek słuszny.

Powyższą zawiłość wytłumaczył nam pewien pan w dostawczym samochodzie, który wziął nas trochę przez przypadek - jechał bowiem do Warszawy. Wobec braku innych możliwości zatrzymał się na środku rzeczonego ronda i nas wypuścił. Przeszliśmy kawałek między barierkami oddzielającymi jezdnie prowadzące w przeciwne strony i przebiegliśmy na drugą stronę na wysokości autobusowego przystanku. Paręnaście minut - i, ledwo mieszcząc się w zatoczce, zatrzymuje się wielki tir z wymalowaną nazwą znanej firmy mleczarskiej. Jego kierowca wysiadł i pomógł nam się zapakować, a na nasze lekkie zdziwienie odparł, że zatoczka to nie problem, bo jeśli ktoś chce pomóc, to "zatrzyma się nawet na środku skrzyżowania".  Tym chętniej wskakiwaliśmy więc do szoferki.

Po wspięciu się na ostatni schodek prowadzącej do niej drabinki naszym oczom ukazał się prawdziwy pokój - z wykładzinami, dywanikami, obrazkami, sprzętem grającym, różnymi wisiadełkami, a jak się później okazało, nawet lodówką ze schłodzonymi napojami. W sumie nie powinno mnie to dziwić, bo niektórzy jeżdżą nawet z zamontowanymi ekranami pokładowymi, żeby mieć co oglądać wlekąc się w korku, ale tu było naprawdę przestronnie i przytulnie. Są jednak pewne zasady, których w takim pokoju należy przestrzegać - np. jeszcze przed wejściem ściąga się buty.

Nasz kierowca, młody facet, wracał właśnie z dalekiej trasy do bazy, która znajdowała się nieopodal, nie pojechaliśmy więc razem długo. Zdążył się jednak z nami podzielić kilkoma opowieściami z drogi (np. jak to często koledzy okazują się "kolegami", a z pomocą w trasie przychodzą zupełnie nieznajomi kierowcy z innych krajów), a potem udało mu się namówić przez radio jakiegoś kierowcę wywrotki, by zabrał nas dalej. Ten ostatni, starszy już jegomość, nie był niestety zbyt rozmowny, ale dowiózł nas do jakichś przydrożnych barów i poinstruował, aby pytać o kierunek jazdy zatrzymujących się tam kierowców ciężarówek. Było już południe.

Pani, dla której nie rezygnowałem z jazdy do Rygi.
Pytanie niewiele pomogło i musieliśmy przejść się nieco poboczem, którego nie było, do najbliższego rozwidlenia dróg. Po dłuższym czasie zatrzymał się pewien korpulentny gość w ciemnych okularach i czapeczce. Gdy wyraziliśmy nasze zdumienie na widok metrowych gum do żucia, które przewoził, natychmiast podarował nam po jednej. Słodko z jego strony, niezbyt poręczny to jednak drobiazg w podróży.

Byliśmy już w Łomży. Po krótkim postoju fizjologicznym w lokalnym McDonald`s`ie ruszyliśmy dalej, jednak środek miasta nie był najlepszym miejscem do zaczepiania kierowców. Gdy po dość długiej wędrówce z całym bagażem i metrowymi gumami w ręku postanowiliśmy złapać autobus na przedmieścia, kierowca uświadomił nam, że to już bardzo blisko i że nie opłaca się kupować biletu. Może było i blisko, ale mocno pod górkę, a następnie z górki. Trzeba docenić jednak jego dobre chęci.

Do Rajgrodu zabrali nas dwaj studenci, którzy jechali tam żeglować po jeziorach, i mocno zapalili się do uczestnictwa w TSR, gdy powiedzieliśmy im, jak łatwo można trafić na pokład. Przy okazji zaczęli nam wyjaśniać mentalność Duńczyków (z którymi w końcu mieliśmy spędzić najbliższy tydzień), gdyż okazało się, że już pracowali w ich kraju. Jeszcze dwie podwózki i trafiliśmy na obwodnicę Suwałk. Było grubo po piątej.

W tym momencie ścigaliśmy się już z czasem. Przez cały dzień nie udało nam się nawet wyjechać z Polski, a do Kowna, gdzie mieliśmy umówiony nocleg z CouchSurfingu, pozostawało jeszcze około  sto dwadzieścia kilometrów. Wiedzieliśmy, że na Litwie ruch jest niewielki, a w Polsce tiry, które najpewniej mogłyby nas tam dowieźć, od godziny osiemnastej w piątki mają już weekendowy zakaz jazdy. Teraz Dagmara mogła drugi raz pożałować, że dała się namówić na autostop. Nie było już jednak odwrotu, trzeba było próbować dalej.

Więc próbowaliśmy. Mijały nas grupy po kilka litewskich TIR-ów, które uciekały przed zakazem. Reszta to głównie miejscowi, bo dokąd jechać dalej? Za Suwałkami w polskiej świadomości rozciąga się często koniec świata. Zatrzymała się w końcu pewna kobieta, gdy jednak okazało się, że może nas podrzucić jedynie kawałek dalej po obwodnicy, bo jedzie do miasta, a z tyłu ma dwójkę dzieci i ich graty, grzecznie podziękowaliśmy. I dobrze zrobiliśmy, bo za chwilę zatrzymał się ktoś, kto uratował nam sporo czasu i nerwów - chyba ostatni polski kierowca TIRa, który nie wyjechał jeszcze z kraju. Było po osiemnastej.

Kierowca ten, młody gość, którego nazwiemy na potrzeby opisu Mariuszem, wiózł przejęty od kolegi transport mięsa z Belgii. Początkowo szczytem szczęścia było dla nas, że możemy zabrać się z nim aż do Kowna, po dłuższej rozmowie okazało się jednak, że jeszcze dzisiaj jedzie do samej Rygi i chętnie nas podrzuci. Po chwili zastanowienia odwołałem nocleg w Kownie (czym chyba sprawiłem ulgę gospodyni, gdyż miała mieć jeszcze innych gości, a tego wieczora pracowała) i już beztrosko mogłem się wpatrywać w pierwsze wschodzące gwiazdy nad szerokimi, pustymi połaciami litewskich równin, które coraz szybciej ogarniał zmrok. 

Ryga, miasto portowe. Do Rygi!

Wnętrze szoferki nie ustępowało wielkością ani wystrojem pierwszemu tirowi który nas dziś zabrał, co stanowiło miłą klamrę kompozycyjną dnia. Po chwili Mariusz, widząc nasze zmęczenie, zaproponował jednemu z nas wdrapanie się na górne łóżko i mały odpoczynek, z którego skwapliwie najpierw Daga, a później ja skorzystaliśmy. We wnęce mieściłem się w sam raz, co potwierdza moją tezę, że jestem zaprojektowany w największym wygodnym rozmiarze podróżnym. Łóżko to wraz z zasłonkami miało też służyć za skrytkę w razie kontroli drogowej, gdyż większość tirów posiada papiery na przewóz tylko jednego pasażera. Jedynym mankamentem była ograniczona widoczność krajobrazu, jednak jako że zdecydowałem się na drzemkę dopiero gdy porządnie się ściemniło, może nie straciłem zbyt wiele.

Obudziłem się dopiero przed Rygą. Było przed północą, gdy dojeżdżaliśmy, jednak nie wisiała już nad nami groźba włóczenia się w poszukiawaniu miejsca do spania, gdyż w międzyczasie Mariusz zaproponował nam korzystanie z górnej "kuszetki" do rana. Musiał przedtem jeszcze tylko pojechać na rozładunek na targ. Stwierdziliśmy, że niczego więcej nam nie trzeba, i przystaliśmy na to. Na targu już czekali magazynierzy, zagadujący po rosyjsku przy wynoszeniu z paki kolejnych półtusz, które gęsto podwieszone u sufitu tworzyły istny las. Druga część rozładunku miała odbyć się rano w dokach i tam udaliśmy się zaparkować na nocleg. Bliżej portu nie dowiózłby nas żaden autostop.

Po dość krótkiej nocy, gdy wstające słońce zaczynało przygrzewać w szoferkę, powodując duchotę jak w namiocie i potęgując wrażenie ciasnoty we wnęce, wstaliśmy by powitać Rygę. Mariusz musiał jeszcze czekać jakąś godzinę do pojawienia się magazynierów, więc zostawiliśmy u niego bagaże 
i ruszyliśmy w miasto.

Było jeszcze bardzo wcześnie, ale wokół głównego targu, przy którym zaparkowaliśmy, zdążył zgromadzić się już spory tłumek. Niektórzy kupowali świeże produkty, inni handlowali zegarkami lub próbowali sprzedać niepotrzebne już rzeczy, jak wózek dziecięcy. Z powodu bliskości dworca autobusowego kręciło się także nieco turystów. Choć urzędowym językiem Łotwy jest łotewski, zewsząd zdawały się dobiegać znajome dźwięki rosyjskiej mowy. Także na targu napisy i ogłoszenia były sporządzane głównie w tym języku. W łotewskim zdawały się rozmawiać głównie młodsze pokolenia.

Przeszedłszy długimi podziemnymi przejściami pod szerokimi alejami zostawiliśmy za sobą targowo-dworcową część Rygi, gdzie dominował szara, monumentalna architektura socjalistyczna, i wkroczyliśmy w historyczne centrum. Na powierzchni nierównych ulic, pokrytych zwilżoną poranną rosą kostką brukową, błyszczały promienie wschodzącego słońca . W niektórych niskich kamieniczkach sporo było pustych lokali, w innych zainstalowały się współczesne, kolorowe bary. Pojawiało się coraz więcej napisów po łotewsku. Kierując się ku najwyższym widocznym wieżom, trafiliśmy pod katedrę i na rynek. 



Stamtąd było już bardzo blisko na nabrzeże. Wzdłuż niego cumowały rzędy majestatycznych żaglowców. 


Po zaopatrzeniu się w informacji turystycznej w darmowe plany i przewodniki zrobiliśmy małą rundę po starej dzielnicy, chłonąc przyjemny, morski klimat, podziwiając architekturę i wyłapując lokalne smaczki. Dzień w Rydze zapowiadał się doskonale.

To tu się robią


 


  

Po nieco więcej niż godzinie wróciliśmy, by odebrać nasze bagaże i pożegnać się z Mariuszem. Jeszcze tylko wzajemne życzenia dobrego powrotu do Polski, pamiątkowe zdjęcie i mogliśmy ruszać na poszukiwania naszej łajby. Mariuszowi oprócz, mam nadzieję, dobrych wspomnień zostawiliśmy jeszcze owe metrowe gumy, którymi poczęstowaliśmy go już w drodze, ale których zostało dość na powrót do domu.


 W następnym odcinku zaokrętujemy się na naszej łajbie i nieco powłóczymy po Rydze.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Matiusza jazdy w różne strony -> http://www.kolodrogi.blogspot.com