poniedziałek, 29 października 2018

Dziennik z podróży jak najdalej. Dzień 9.-15., 22-28 X 2018, poniedziałek - niedziela

"Najzmyślniej byłoby opuścić ten kontynent, gdzie szaleństwo błąka się, by dostarczać zakładników tym nędznikom. Wstępuję w prawdziwe królestwo dzieci Chama." - A. Rimbaud, "Sezon w piekle"




Już myślałem, że nie dotrę. By dostać się na jacht, zacumowany w gibraltarskiej Marina Bay, potrzebowałem najpierw złapać autobus do granicy, a te w La Linei nie jeżdżą w niedzielę zbyt często. Następnie utknąłem w punkcie kontroli paszportowej, gdyż kolejna wycieczka została zaskoczona pokręconymi przepisami wizowymi „Skały”, jak llanitos nazywają swoje niby-państewko. Na deser musiałem jeszcze przepuścić kilka startujących samolotów zanim sam mogłem przekroczyć pas lotniska. W efekcie dotarłem na statek przed południem, akurat na czas żeby się zainstalować w kabinie przed przybyciem reszty załogi. Miała się ona jeszcze składać z dwójki przyjaciół ze Szwecji. Ukraińska dziewczyna kapitana, która postanowiła sprawić mu niespodziankę i dołączyć do nas w Gibraltarze, wypadła z rachuby z powodu kradzieży jej pieniędzy i dokumentów w pociągu do Kijowa, niemal w przeddzień wylotu. Zostałem więc ja i Szwedzi - dziewczyna robiąca sobie przerwę w studiach medycznych i jej przyjaciel, wychowany w Australii instruktor nurkowy studiujący fizjoterapię. 

Szyprem naszej łajby o epickiej nazwie „Smocza Pieśń” był pewien nieco staromodny angielski dżentelmen. Nazwijmy go Krzyś. Choć nigdy nie był w wojsku, szkoła życia jaką przeszedł w boarding school ustawiła go prawdopodobnie bardziej niż jakakolwiek armia byłaby w stanie. Krzyś następnie ukończył studia i w wieku dwudziestu trzech lat zaczął pracować we własnym biznesie jako inżynier-projektant, specjalista od instalacji do uzdatniania wody. Był szefem przez całe swoje zawodowe życie, które zakończył przejściem na emeryturę w wieku lat czterdziestu. Pozwoliły mu na to wynalezione przez niego usprawnienia, które następnie wprowadzał do różnych krajów w ramach prowadzonych przez siebie biznesów. W ten sposób spędził m.in. siedem lat w Nigerii; przynajmniej pół roku pobytu w tym państwie chętnie wprowadziłby do brytyjskiego systemu edukacji, takie to było przeżycie. Krzyś był także aktywnym sportowcem, zawodnikiem w sportach motorowych i w regatach jachtowych. Na dokładkę już dwukrotnie opłynął on świat, w tym raz samotnie. Ten zestaw doświadczeń sprawił, że zdecydowałem się zaufać jego wiedzy, nawet jeśli jeszcze nie do końca charakterowi.



Na dobry początek nas zlało. Siedzieliśmy akurat we czwórkę jedząc obiad na tarasie irlandzkiego baru, więc nawet klimat się zgadzał i niezbyt nam to przeszkadzało, ale gorzej z łódką. Nie pozamykaliśmy wszystkiego dokładnie ufając południowej pogodzie, więc kapitan, który zresztą sam tak zarządził, zaliczył pierwszy raz w swej karierze lekkie podtopienie kokpitu i kabin. Uwinęliśmy się z tym raz dwa i wszystko wskazywało na to, że będziemy zgraną załogą. Pod wieczór zaczęły się jednak pierwsze zgrzyty. Krzyś z punktu zaczął nas wdrażać w rutynę pokładowego życia, aby na morzu działać już na odruchach. Każda rzecz ma swoje określone przeznaczenie i miejsce, na które należy ją za każdym razem odkładać. Zużycie wody do mycia siebie lub naczyń liczymy w kroplach. Wszystko należy z góry rozplanować by zaoszczędzić jak najwięcej energii, od tego co należy wyjąć i włożyć na raz do lodówki po kolejność czynności podczas gotowania. O ile te zasady były zrozumiałe i akceptowalne dla moich współzałogantów, to już otwarte i czasem podszyte ironią zwracanie uwagi na te rzeczy niekoniecznie. Kolejną kością niezgody była pokładowa dieta. Krzyś, gość już dobrze po sześćdziesiątce, podobnie jak w przypadku porządku w jego pływającym domu miał swoje przyzwyczajenia, z którymi szwedzka młodzież miała pewne problemy. Mięso, sól, tłuszcze i te sprawy. W związku z opóźnioną przesyłką części dla łodzi wypłynięcie przesunęło się o tydzień, więc przez kolejne dni niby staraliśmy się dojść do jakiegoś konsensusu; tak naprawdę jednak każdy ciągnął trochę w swoją stronę. Nie obyło się bez paru kolejnych ironicznych uwag, a czarę goryczy przepełniło kilka przywiezionych przez kapitana z różnych stron świata dowcipów, które w odbiorze moich przyjaciół z północy były niezbyt poprawne politycznie w stosunku do kobiet czy też innych ras. Cóż, Krzyś na pewno jest nieco frywolny i gorzki w odbiorze świata, ale w ostatecznym rozrachunku wydaje się być porządnym, honorowym facetem. Szwedzi zdecydowali się jednak przeskoczyć na łódkę obok, na której dwaj luzaccy Australijczycy planowali wypłynąć w piątek na Wyspy Kanaryjskie. 

Ci dwaj jako jedni z niewielu w okolicy aktywnie szukali załogi. Zazwyczaj jednak wysiłek poszukiwań spadał na potencjalnych majtków, których o tej porze roku tu nie brakuje. Większość ogłoszeń pochodziła od rodaków, kilku z nich spotkałem osobiście. Jeden przyjechał z Polski na rowerze, żeby popłynąć do Kolumbii i tam pracować na farmach organizacji pozarządowych. Trzech innych dotarło tu autostopem. Był Niemiec, Francuz, a także Brazylijczyk, który przez cztery lata podróżował głównie ze swoimi instrumentami i marionetkami, a teraz wraca do domu. Jedna Niemka, którą poznałem w międzyczasie na spotkaniu „morskich nomadów” w Tarifie, była kolejną cyklistką, która przejechała pół Europy do tego południowego skraju kontynentu. Podobnie zrobiło czterech spotkanych w La Linei chłopaków, którzy podczas swojej wyprawy ze Starogardu Gdańskiego na Gibraltar pokonali dobrze ponad cztery tysiące kilometrów; żeglowanie dalej nie było jednak częścią ich planu. 

Od lewej do tyłu: ja, Szwedy, Brazylianin i Starogardczycy


Do wyruszenia pozostało kilka dni, które upłynęły na wycieczkach na pocztę po jakieś nowe informacje na temat opóźnionej przesyłki, do supermarketu po zapasy, a także na drobnych naprawach i przygotowaniach na łodzi. Nie brakło jednak okazji do dalszej eksploracji „Skały” czy eskapad do miejscowych pubów, z kapitanem lub bez. Jedną z ciekawszych była ta odbyta z nowymi sąsiadami z brytyjskiego jachtu, który zawinął tuż obok. Jej szyprem był dwudziestosiedmioletni chłopak z częściowo zrekonstruowaną twarzą, jednoręki, beznogi żeglarz i były żołnierz. Był to weekend przed Halloween, więc założył on hak na kikut przedramienia i nawet nie musiał przebierać się bardziej, by być wziętym za pirata. Był z nim jego kumpel z wojskowej rehabilitacji, któremu brakowało tylko jednej nogi, a który przyjechał do Gibraltaru w ramach objazdu Europy kamperem. – Jesteś z Polski, kochamy Polskę! Zachodnia Europa jest już stracona. Wy w Centralnej wiecie jak dawać sobie radę! – mówili. Do chóru piewców mej Ojczyzny rychło dołączyło kilku ich spotkanych w barze znajomych, dorzucając na poparcie swego zachwytów kilka chwalebnych faktów z historii Polski. – Tak, Europa Środkowa to jest to! Orban, Orban, kochamy Orbana! – zakończyli ekstatycznie stwierdzeniem, które wynikać może chyba tylko z szoku pourazowego. Trzeba przyznać jednak, że byli arcyprzyjacielscy i imponująco twardzi. Jeden zamierza jeździć swoim kamperem do oporu, a drugi dotrzeć do Brazylii nawigując według gwiazd, po czym powoli eksplorować wybrzeża obydwu Ameryk przed udaniem się na Pacyfik. Daje sobie na to spokojne dziesięć lat. 



My z Krzysiem przy pierwszej okazji uderzamy na południe, na wybrzeże berberyjskie. Najwyższy to czas, gdyż w dzień zmiany czasu na zimowy na Skałę rzuciły się arktyczne wręcz wiatry. Nawet w słoneczny dzień przyciąga ona chmury, a wówczas ściągnęła chyba cały zimny front z Anglii, który przyniósł tam najniższe temperatury od dekady. Nawet na tym polu Gibraltar ma jakieś związki z Brytanią i chyba jeszcze długo tak pozostanie. Co do mnie, pozostawać tu dłużej nie mam już zamiaru.


Come with me to Barbary
We'll ply there up and down
Not quite exactly
In the service of the Crown
To lay with pretty women
To drink Madeira wine
To hear the rollers thunder
On a shore that isn't mine



1 komentarz:

Matiusza jazdy w różne strony -> http://www.kolodrogi.blogspot.com