piątek, 15 grudnia 2017

A teraz coś z zupełnie innej beczki. Rapa Nui - Reaktywacja.


Długo mnie nie było. Tu, ani w ogóle w jakimś jednym miejscu. To dlatego, 
że podróżowanie wciągnęła mnie już całkowicie nie tylko jako pasja, ale i zawód. 

I na razie mnie to nie zawodzi, no, może tylko w coraz dalsze świata strony. 

W ramach pierwotnie w ogóle nieplanowanej, następnie bardzo wydłużonej, 
a ostatecznie krótszej niż spodziewana przerwy świątecznej nadrabiam nieco zaległości. Niech rozpocznie się to od wrzucenia tu mego młodzieńczego artykuliku, który ostatecznie nigdzie się nie ukazał. 
Do dziś. Nic w naturze nie ginie, quod erat demonstrandum
Młodzieńczy, a więc mocno niedoskonały, podobnie jak zdjęcia do niego. Pozostawiam jednak wszystko bez większych bez zmian, na dowód, że ewolucja zachodzi.


PO RAPA NUI Z JEJ MIESZKAŃCAMI


 Rapa Nui, czyli Wyspa Wielkanocna w języku jej rdzennych mieszkańców, została opisana już wiele razy od czasów jej odkrycia przez Europejczyków w XVIII wieku. Ten zagubiony na Pacyfiku samotny skrawek Ziemi przyciąga coraz więcej odwiedzających, którzy jednak po dotarciu na miejsce izolują się w luksusowych hotelach. Ja postanowiłem zrobić inaczej.


 Na ten najbardziej oddalony od stałego lądu kawałek świata nie jest tak łatwo dostać się na własną rękę, jeśli nie chce się wydawać fortuny.  Choć Rapa Nui  położona jest bliżej reszty Polinezji niż Ameryki Południowej, loty z Tahiti są rzadkie i niebotycznie drogie.  Z Chile, do którego Wyspa Wielkanocna należy, można dopłynąć na nią wraz z Marynarką Wojenną, która cztery razy do roku dostarcza tam zaopatrzenie, bądź  polować na bezpośredni lot ze stolicy, Santiago.  Planując z dużym wyprzedzeniem i wybierając czas poza szczytem sezonu, czasem trafimy na niższą cenę lotów jedynego przewoźnika obsługującego tę trasę. Mnie się udało.
 Nie obyło się jednak bez przygód już na starcie. 
Po wieczornym wylocie, wśród gęstej czerni nocy nad Pacyfikiem, zepsuły się obydwa radary meteorologiczne samolotu. Pilot, wobec perspektywy lotu kilku tysięcy kilometrów w ciemności i braku awaryjnego lądowiska, zdecydował się zwrócić. Drugie podejście było już bardziej szczęśliwe i nad ranem w końcu udało mi się stanąć na wyspie. Już pierwszy powiew wiatru, ciepły i wilgotny, niosący aromaty morza i egzotycznych kwiatów, przypomniały mi, że znalazłem się na innym kontynencie – w Oceanii.

 Mimo bardzo wczesnej pory, na malutkim lotnisku, które rozpoczynało swoje istnienie jako awaryjne lądowisko dla amerykańskich promów kosmicznych, czekali już na mnie moi gospodarze, Manu i Nels. - Poznaliśmy się kilka tygodni wcześniej przez portal CouchSurfing, na którym podróżnicy poszukują i oferują miejsce do spania. Teraz spotkaliśmy się osobiście i w trójkę pojechaliśmy małym skuterem do domu. Nels, Rapanujczyk, wrócił nieco wcześniej z nocnego połowu, a jego dziewczyna Manu, Chilijka, zdążyła jeszcze przed wyjściem wrzucić część zdobyczy na gotującą się wodę. Gdy przybyliśmy do wybudowanego jedynie rękami Nelsa domostwa, czekała już na nas gotowa przekąska w postaci rape-rape, małych morskich skorupiaków, do której chwilę później dołączył lokalny przysmak – smażone wnętrzności ryby. Po małej uczcie, mimo szalejącej na zewnątrz wichury, bez trudu zasnąłem w użyczonym mi przez gospodarzy pokoiku. 

 Świadomość krótkości mojego pobytu na Rapa Nui nie dawała mi jednak spać długo. Nels nie sypiał zaś prawie w ogóle; przez resztę nocy krzątał się wokół domu, a rano zaproponował małą wycieczkę do położonych nieopodal ahu – tradycyjnych miejsc ceremonialnych, platform, na których stawiano moai. Te słynne posągi z Wyspy Wielkanocnej to, jak wyjaśnił mój wychowany w tej kulturze przewodnik, wyobrażenia przodków i zasłużonych postaci, z których każdy miał powstać na cześć konkretnej osoby. Są więc rzeźby o najróżniejszych rozmiarach, posturach i rysach twarzy, ale wszystkie wykonane w tej samej konwencji – w dumnej pozie, z wydłużonymi uszami i rękami podtrzymującymi genitalia, co miało symbolizować płodność i wysoki status społeczny. Poza nielicznymi wyjątkami wszystkie stoją w rzędzie nad brzegiem, kierując swe oblicza ku mieszkańcom, których mieli otaczać ochroną. Jednym z lepszych przykładów jest kompleks Ahu Tahai, na który oprócz samego Tahai składają się także ahu Ko Te Riku oraz Vai Ure. Charakterystyczny dla pierwszego jest rząd pięciu moai, niestety w różnym stopniu uszkodzonych; w drugim możemy podziwiać posąg przodka w całej okazałości, z oczami i czerwonym pukao na głowie. To ostatnie, według różnych teorii, symbolizuje rodzaj kapelusza bądź wysoko upięte, barwione włosy wojowników. Do Ahu Tahai wracałem jeszcze kilkukrotnie, pieszo i na rowerze; zachody słońca ściągają tu tłumy, jednak to miejsce prezentuje się równie niezwykle także w innych porach dnia. 

 Co do roweru, to jest on znakomitym sposobem na poruszanie się po wyspie, biorąc pod uwagę, że jej długość wynosi niecałe 25 kilometrów, a największa szerokość to zaledwie połowa tej wartości. Jest ona w kształcie trójkąta, a jedyna stała osada, Hanga Roa, leży przy jednym z jego zaokrąglonych kątów. To z niej wyruszałem na pożyczonym mi przez Nelsa bicyklu zwiedzać pozostałe zakątki Rapa Nui. Jednym z nich była położona nieco dalej wzdłuż drogi prowadzącej do Ahu Tahai grota Ana Kakenga, czyli „Jaskinia Dwóch Okien”, wychodząca na wulkaniczne formacje wyrastające z oceanu; kolejnym imponujące pozostałości osiedla Ahu Te Peu, z fundamentami domów w kształcie łodzi i ruinami większych struktur. Oddalenie od miasteczka sprawiające, że rzadko ktoś tu dociera, rozmiar opuszczonego stanowiska oraz jego spektakularne położenie nad klifem dają uczucie autentyczności tego miejsca, ale też przejmującej samotności i oddalenia kultury Rapanujczyków. Innymi punktami na mojej trasie były użytkowana przez stulecia ogromna jaskinia Ana Te Pahu, przy której do dziś zachowało się palenisko oraz plantacja bananów i taro, dwa wyjątkowe, zbudowane w głębi lądu i powiązane z astronomią ahu: Akivi i Huri a Urenga, a także Puna Pau, mały wulkan, w którego wnętrzu wykuwano czerwone zwieńczenia posągów zwane pukao

 - Jedziemy do jaskini? – zapytał Nels, gdy wróciłem. – Już w kilku byłem – odparłem. – W tej na pewno nie. Ta jest daleko i mieszka w niej moja ciocia. Wskakuj na skuter, już się zbieramy. 
Po chwili Nels pognał ze swoim nieodłącznym psem Yoshi na jednej maszynie, a ja wraz Manu w ślad za nim na drugiej. W jakieś pół godziny później dojechaliśmy do celu niemal pustą drogą mając po jednej stronie ocean, a po drugiej rozległy step. Grota znajdowała się nieco poniżej skrętu na wulkan Rano Raraku, przy łagodnym zejściu do wody, i choć nie zastaliśmy nikogo, ewidentnie była zamieszkana – były w niej materace, wieszaki, stoły, krzesła i książki, a nawet dobudowane palenisko z rusztem i zestawem naczyń kuchennych. Po chwili zjawiła się właścicielka – kobieta może trzydziestokilkuletnia, wysoka i szczupła, o dość ciemnej karnacji i czarnych, przytrzymywanych chustką włosach. 
Iorana, ciociu! – przywitali się moi gospodarze. Jak się później okazało, „Ciocią” nazywali ją wszyscy znajomi, niezależnie od pokrewieństwa. 
Iorana! – odpowiedziała i zaprosiła nas do stołu. Ciocia chwilę wcześniej wróciła  z miasta, gdzie uzupełniała zapasy jedzenia, szybko przygotowała więc małą przekąskę. Pieniądze zdobywała zaś sprzedając w Hanga Roa wykonane przez siebie pamiątki i biżuterię z suszonych, bajecznie kolorowych płetw ryb złowionych przez Nelsa. Choć owe półprodukty traktuje jak skarby i rzadko kiedy wyciąga ze szkatułek, po dłuższej rozmowie zaprezentowała je nam na tle nie mniej fantazyjnej narzuty na stół. 

- Jedziemy, musisz zobaczyć zachód słońca stamtąd – przerwał moje zachwyty Nels, wskazując na dość odległe od jaskini, acz wyraźnie widoczne posągi. Po chwili jazdy na skuterach dotarliśmy do Ahu Tongariki - największej w całej Polinezji struktury tego typu. Obecnie liczy ona piętnaście statui, wśród których jest także ta najcięższa kiedykolwiek postawiona na wyspie, jednak oryginalnie ich liczba mogła być nawet dwukrotnie większa. Wszystkie zostały powalone podczas jednej z lokalnych wojen domowych, a później rozrzucone po okolicy przez tsunami spowodowane przez największe w historii trzęsienie ziemi, które miało miejsce w 1960 roku u wybrzeży Chile. W latach dziewięćdziesiątych dzięki japońskim funduszom część z nich postawiono „na nogi”, a jeden z moai, zwany dziś Podróżnikiem, popłynął „zwiedzać” Japonię.

- To portrety konkretnych Długouchych – zaczął rozwijać swoją opowieść z rana mój przewodnik – bohaterów należących do wyższej kasty. Ich zadaniem było myśleć i rządzić. Zadaniem Krótkouchych, takich jak ja czy ty, było pracować. 
Krótkousi dobrze znali swój fach, o czym mogłem się naocznie przekonać.
 – Przyjacielu, musisz uważać, żeby nie stawać na tych kamieniach. One dla nas są święte. Spójrz, to fundamenty domu, a to rodzaj tarasu; tutaj gotowano, a w tym baseniku kobiety rodziły – woda gromadząca się we wgłębieniach obok służyła do obmycia siebie i dziecka. Na tej skale możesz dostrzec płaskorzeźby ryb, na tej człowieka-ptaka, a na tamtej genitaliów, symboli płodności. – oprowadzał mnie Nels.

 Ahu Tongariki jest też niezwykle fotogenicznym miejscem –  położone w malutkiej zatoczce u stóp wulkanu Poike jest zorientowane tak, aby moai patrzyły prosto na zachodzące słońce w dniu przesilenia letniego. Po tej dacie słońce wschodzi za ich plecami aż do przesilenia zimowego, kiedy to przenosi się za Poike. Choć zachmurzenie było dość duże, udało mi się uchwycić aparatem kilka ciekawych ujęć posągów, po czym wróciliśmy z moimi gospodarzami do jaskini. Tam czekała już na nas uczta ze złowionych wcześniej ryb i rape-rape. Po kolacji Nels ubrał swój kombinezon piankowy, wziął harpun i latarki i poszedł nurkować w ciemności. Ostatnio łowił jeszcze więcej niż zwykle, gdyż zbliżały się urodziny jego narzeczonej, dla której chciał urządzić wielką ucztę z ryb i langust, a o te drugie na wyspie coraz trudniej. Razem z Ciocią potowarzyszyliśmy mu chwilę nad brzegiem, po czym wróciliśmy do stolika przy palenisku, zostawiając z Nelsem jego wiernego czworonoga. Racząc się chilijskim winem, obserwując podwodny snop światła z latarki i blask księżyca na falach, rozmawialiśmy jeszcze długo w noc – o napiętych stosunkach z Chilijczykami, którzy „ukradli” niepodległość wyspy i traktują ją jak prywatny folwark, o zadeptywaniu i zaśmiecaniu wyspy przez turystów, o ginących gatunkach ryb, ale także o dumie Rapanujczyków z ich kultury, prezentowanych przez wiele zespołów tanecznych podczas wieczornych pokazów oraz przeżywanej na różne sposoby podczas lutowego festiwalu Tapati, czy o Make Make – dla wielu, w tym dla Cioci, do dziś żywego bóstwa Rapa Nui. Motywy pochodzące z rdzennych wierzeń przenikają się także z katolicyzmem, co widać chociażby w ustawionej niedaleko groty maryjnej kapliczce w kształcie czerwonego stwora z o wielkimi oczami i kościanym krzyżem. Kościół w Hanga Roa przyozdobiony jest podobiznami człowieka-ptaka, święte postaci mają coś z moai i rzeźb przodków, a na cmentarzu oprócz fantazyjnych stel, figur i krzyży znajdziemy tablice z pismem rongo-rongo, które pozostaje nieodczytane od czasu, gdy w peruwiańskiej niewoli zmarła większość wywiezionych Rapanujczyków, w tym cała starszyzna.

 Ciocia uznawała jednak tylko Make Make, którego stare podobizny były wymalowane w jej grocie. Oprócz tego jaskinia skrywała coś jeszcze. Gospodyni zaprowadziła mnie do jej końca, za duży kamień.

- Widzisz? – poświeciła w ciemności – To kość udowa przodka, który był tu pochowany. Jest dłuższa od twojej. Musiał być olbrzymem


 W końcu położyłem się na materacu u wejścia do groty, gdzie dym z paleniska mieszał się z aromatem oceanu. Jednak i tym razem nie odpocząłem zbyt długo.
- Przyjacielu, śpisz? Nie ma co spać, trzeba żyć – obudził mnie Nels, który już wrócił z połowu. Po chwili jednak zmienił zdanie – Albo dobra, zjemy później. Połóżmy ten materac nad wodą, żeby nie przegapić wschodu słońca. Tak też uczyniliśmy, jednak gwiazdy, szum i zapach Pacyfiku były piękniejsze niż sen. Niedługo zresztą zaczęło się rozwidniać, i był to widok o wiele bardziej spektakularny niż ostatni zachód: za majestatycznym Ahu Tongariki i wulkanem Poike przebijała się zza chmur pomarańczowo-fioletowa łuna. Nie chcąc budzić Nelsa, poszedłem na piechotę odwiedzić posągi, które wspaniale pozowały na tle wschodzącego słońca. 

 Gdy wróciłem, gospodarze nie mogli się nadziwić, że poszedłem tak daleko na nogach, i zaproponowali, że podjedziemy na śniadanie do znajomego. Nie zastaliśmy go jednak, więc udaliśmy się do pewnego „Wujka”, mieszkającego przy wulkanie Rano Raraku. Tam Ciocia zajęła się posiłkiem, zaś my z Nelsem, oprócz zajrzenia do krateru, obeszliśmy także pobliski kamieniołom, gdzie niegdyś wykuwano moai, a którym dziś zajmuje się Nels wraz z krewnymi. Oprócz całego lasu w połowie wystających z ziemi statui widzieliśmy także tę największą kiedykolwiek stworzoną, mierzącą niemal 22 metry, którą jednak porzucono przed ukończeniem. Niezwykły jest też klęczący i brodaty Tukuturi, który według uczonych miał przedstawiać śpiewaka. Nels miał jednak inną teorię.
- Ten tutaj to wojownik, jeden z tych, którzy podczas świąt zjeżdżali na linie ze szczytu na równinę. Pod tym lina pękła, przez co spadł i tutaj umarł w tej pozycji. Ta rzeźba go upamiętnia. 

 Po powrocie, choć zbliżała się już pora obiadu, zjedliśmy śniadanie składające się z miejscowego ciasta i małych rybek. Popołudnie spędziliśmy przy jaskini, do której przybył także narzeczony Cioci, Argentyńczyk, oraz pewna zagubiona Francuzka. Po dłuższej rozmowie dołączyła do nurkowania, na które wybieraliśmy się z Nelsem. Choć woda nie była tropikalnie ciepła, to już ryby miały bajeczne, tropikalne kolory. Przy zachodzącym słońcu zwiedziłem jeszcze kilka ahu położonych przy południowym brzegu wyspy, po czym wróciłem autostopem z kolejnym wujkiem Nelsa, jak się później okazało – niemal legendarnym nurkiem. Gdy zaś w nocy odwiedzaliśmy z moim gospodarzem domy jego rodziny, gdzie zostawiał swoją zdobycz w zamrażarkach, miałem wrażenie, że jest spokrewniony z większością osób w Hanga Roa.
Kolejny dzień to objazd pożyczonym przez Nelsa samochodem najdalszych zakątków Rapa Nui. Najpierw pojechaliśmy do otoczonego przez mojego przewodnika kamiennym murem Te Pito o Te Henua – kamiennego „pępka świata”, wielkiego kulistego głazu otoczonego czterema mniejszymi. Tam  Nels zademonstrował, jak czerpali z niego moc dawni królowie. Następnie udaliśmy się na dwie plaże o różowym piasku – mniej znaną, ale zaciszną Ovahe oraz obsadzoną palmami z Tahiti i szczycącą się wspaniałym Ahu Nau Nau słynną Anakenę, gdzie wylądować miał pierwszy król ze swoją drużyną. Wszystko to u stóp najwyższego wulkanu wyspy, Maunga Terevaka, za którym gdzieś podobno znajduje się tajemniczy biały moai… 

 Było późne popołudnie przedostatniego dnia, a ja wciąż jeszcze nie widziałem gwoździa programu – ceremonialnej osady Orongo położonej na skraju krateru Rano Raraku. Nels miał jednak inne plany.
- Wybieramy się z przyjacielem  na nocne nurkowanie. Jeśli chcesz, bierz rower i jedź, tylko nie główną drogą. Nad brzegiem jest boczna. 
Krótko przed moim przybyciem Rapanujczycy w wyniku sporu z Chile zajęli infrastrukturę Parku Narodowego Rapa Nui i od tamtej pory wpuszczali kogo chcieli, głównie rezydentów wyspy i osoby  z miejscowymi przewodnikami. Odszukałem ścieżkę, która wiodła przy wychodzącej na ocean i wspaniale ozdobionej malowidłami „Jaskini Ludożerców”, jednak po przejściu przez głęboki wąwóz nagle się urywała. Ukryłem tam rower, po czym przedzierając się przez roślinność nad brzegiem klifu wspinałem się do góry, aż do ujrzenia wulkanicznych formacji skalnych i ogrodzenia Orongo. Słońce właśnie zachodziło, ale jego ostatnie promienie zdążyły oświetlić jeszcze dwie wystające z wody skały związane z rytuałem Tangata Manu, człowieka-ptaka. Za nimi rozciągało się kilka tysięcy kilometrów ginącego w ciemności Oceanu Spokojnego. 
Nie byłem jednak skazany na błądzenie po omacku. Po chwili z przeciwległego kierunku wzeszedł wspaniały księżyc w pełni, który oświetlił zbudowane z cienkich kamieni osiedle opływowych półziemianek. Było ono zawieszone na wąskiej krawędzi pomiędzy spadającym do morza klifem a kraterem wulkanu Rano Raraku, wypełnionym mozaiką stawów i jeziorek. 
Samotny spacer w tej scenerii, oświetlonej księżycowym blaskiem, był jednym z najniezwyklejszych przeżyć na wyspie. Niemal odczuwało się obecność kapłanów i wojowników, co roku przygotowujących się tutaj do rytualnych zawodów, polegających na zejściu po klifie do rojącej się od rekinów wody i przepłynięcie do skały, skąd należało przynieść z powrotem nienaruszone ptasie jajo. Plemię zwycięzcy zyskiwało wielki prestiż i władzę na następny rok. Ceremonia Tangata Manu wiązała się z kultem Make Make, który rozwinął się po kulcie przodków symbolizowanych przez moai i trwał do przybycia misjonarzy w drugiej połowie XIX wieku. 

 Wracając, odnalazłem ścieżkę o której mówił Nels, wiodącą przez eukaliptusowy las. Gdy dotarłem do domu, gospodarze jeszcze w nim byli.
- Jesteś? Właśnie się zbieramy. Jedziesz z nami?
Na tylnym siedzeniu towarzyszył mi przyjaciel Nelsa, rosły Rapanujczyk. Rozmowę zaczął od pytania:
- Jakich bogów czcili twoi przodkowie?
Gdy dotarliśmy na łowisko przy północnym krańcu wyspy, okazało się, że nikt z ekipy nie wziął zapalniczki ani zapałek, a ogień był niezbędny do rozgrzania się przed i po nurkowaniu. Po kilku próbach rozpalenia ogniska różnymi wymyślnymi metodami przyjaciele dali za wygraną i położyli się na drzemkę na gołej ziemi. Chwilę im potowarzyszyłem, po czym poszedłem z najmocniejszą latarką zwiedzać stanowisko Papa Vaka, pełne petroglifów przedstawiających morską faunę.  Gdy nad ranem wróciliśmy do domu, postanowiłem jeszcze raz odwiedzić Orongo. Tym razem trafiłem z łatwością, wjeżdżając rowerem na sam szczyt. Choć widoczność w porannym świetle była o wiele lepsza, wśród tłumów turystów zginęła gdzieś mistyczna atmosfera z ostatniej nocy.

W końcu nadszedł czas szykować się do powrotu. Przedtem chciałem jednak spróbować jeszcze jednego – ceviche z miejscowych ryb. Choć dzięki moim gospodarzom miałem okazję spróbować już wielu lokalnych przysmaków, ten miał być wisienką na torcie. Wybór padł na czerwonego łososia, którego Manu zamarynowała w sosie z dużym udziałem soku z limonki i mleczka kokosowego, ja zaś odwdzięczyłem się polską sałatką. Obydwie strony były zachwycone. Po pożegnalnym posiłku nastąpiła wymiana upominków, podczas której zostałem obdarowany niezwykłej urody posążkami moai, płaskorzeźbą w niewielkim kamieniu oraz długim naszyjnikiem z miejscowych muszli. Każda rzecz była unikalna, wykonana własnoręcznie przez moich gospodarzy. Na koniec pozostało już tylko podziękować za wyjątkową gościnność i wsiąść do samolotu, który zabrał mnie z powrotem na kontynent. Wyspa Wielkanocna, dla jednych pępek świata, dla innych jego koniec, fizycznie pozostała daleko, jednak jej smaki, pejzaże i aromaty wciąż do mnie wracają…



No, to teraz już wszędzie będzie bliżej.