piątek, 17 kwietnia 2020

Dziennik z podróży jak najdalej. Dzień 22. - 24., 4 XI - 6 XI


Navigare necesse est, vivere non est necesse - Pompejusz W.


W końcu płynęliśmy!

Na początek kilkadziesiąt metrów, do małej stacji benzynowej dla jachtów. W Gibraltarze choćby dla zasady należy dotankować pod korek bezcłowego diesla i jeszcze zabrać parę kanistrów na zapas. Uczyniliśmy to i my, dobierając także wody, a zostawiając za to sporą ilość zużytego oleju. Czas odpalić motor i zwinąć cumy. Dzień zapowiadał się cudownie. 


Naszym celem był Agadir, wedle zapewnień Krzysia - najprzyjemniejsze miejsce w Maroku. Przekonał się o tym gdy po swojej ostatniej, trwającej dziesięć lat i kosztującej ćwierć miliona funtów morskiej podróży dookoła świata miał już dość statków i na jakiś czas przerzucił się na caravaning. Swoim domem na kółkach każdej zimy zjeżdżał z Europy na południe Maroka, gdzie, jak twierdził, ludzie są mniej zepsuci wpływami hiszpańskimi niż bliżej Starego Kontynentu. Miasto zaś, jak na tę część świata, jest wyjątkowo nowoczesne, od kiedy po trwającym piętnaście sekund i kosztującym istnienie piętnastu tysięcy ludzi oraz całej zabytkowej zabudowy  trzęsieniu ziemi rozpoczęto konstrukcję nowoczesnego ośrodka, w dużej mierze nastawionego na przyjmowanie północnoeuropejskich turystów.

Po kilku latach takiego jeżdżenia Krzyś stwierdził, że społeczność żeglarzy odpowiada mu o wiele bardziej niż caravaningowcy. Sentyment do Agadiru jednak pozostał, zbudowany na solidnej podstawie dobrej kuchni, słonecznej okolicy i tanich usług. Na to ostatnie Krzyś liczył szczególnie - jednym z głównych argumentów za odwiedzeniem tego miejsca była dla niego możliwość taniego uszycia osłony kokpitu przez miejscowych rzemieślników. Dla mnie i M argumentami były raczej świetne akweny do surfingu oraz okazje do wypadu w głąb lądu. 

Najpierw trzeba było jednak w ogóle wypłynąć na ocean. Pierwsza godzina przeprawy przez cieśninę upłynęła idyllicznie, choć niemal bezwietrznie. Lazur przestworzy i szmaragdowa toń, w której igrały towarzyszące nam przez dłuższą chwilę delfiny. W miarę jednak oddalania się od Skały wiatr coraz bardziej się wzmagał i zwracał  przeciw nam, powierzchnia morza marszczyła się, a na niebie zaczęły pojawiać się pierwsze chmury.

Na niczym spełzły więc plany postawienia choć jednego żagla na naszym keczu. Pozostało nam prucie przed siebie na ryczącym i plującym dieslowymi spalinami silniku. Miast bujać się na falach, po ich frontalnym natarciu z każdej z nich spadaliśmy, z hukiem waląc dziobem w taflę wody. 



Do tamtej chwili wydawało mi się, że jestem raczej odporny na chorobę morską.  Raczej, gdyż podobno nie ma ludzi odpornych na nią całkowicie - są tylko tacy, którzy nie żeglowali wystarczająco długo w swoim życiu. Znałem zawodowego kapitana, który regularnie popijał napar z imbiru mający łagodzić jej skutki.  Gdy pływałem wcześniej po Mazurach, Bałtyku czy Morzu Irlandzkim, zdarzały się dni z naprawdę kiepską pogodą i dużym bujaniem, jednak mdłości dopadły mnie tylko raz - gdy na koniec mojej wachty musiałem zrobić rutynową kontrolę przeciwpożarową maszynowni. Teraz także silnikowe perfumy niemłodej już "Smoczej Pieśni" mocującej się z falami i zmieniającym się prądem pływowym nie ułatwiały sprawy, zwłaszcza, że miałem już dłuższą przerwę od bycia na morzu. Z tego względu przygotowanie kolacji, za które zabraliśmy się z M, przeciągało się niemiłosiernie. Musieliśmy na zmianę schodzić do kambuza, czyli (pod)pokładowej kuchni, gdyż dłuższe tam przebywanie bez kontaktu wzrokowego z horyzontem gwarantowało mały sztorm w żołądku. Po upichconym w tych warunkach posiłku, spożytym dla bezpieczeństwa w kokpicie, i po bardzo szybkim zmywaniu od razu uderzyliśmy z M w nasz kubryk w forpiku, czyli kajutę w skrajniku dziobowym. Swoją drogą to niesamowite, jak skomplikowane i nieintuicyjne mogą być w polszczyźnie terminy marynistyczne, zaczerpnięte zazwyczaj z holenderskiego za pośrednictwem niemczyzny. Po angielsku to wszystko brzmi jakoś bardziej naturalnie, jakby wzięte z codziennego życia. Tak więc, jak już wspominałem, udaliśmy się do sypialni na dziobie. 

Nie poszliśmy tam jednak spać, bo to w tych warunkach nie było za bardzo wykonalne. Po rozłożeniu wszystkich materacy w kabinie powstawała płaska powierzchnia, po której można było się dowolnie przetaczać pomiędzy ścianami, nadziewając się przy tym na różne uchwyty czy półeczki. Teoretycznie można było założyć pasy ograniczające takie turlanie, ale ograniczały one wówczas również powierzchnię materaca, na której można by się rozcapierzyć, wpijając weń wszystkie palce. Najgorsze bowiem było bowiem wybijanie się łodzi na falach i spadanie dziobem w taflę wody, powodujące ruch ciała w pionie. W najlepszym wypadku kończył się on doznaniem stanu nieważkości, w najgorszym - odbiciem się od sufitu. 

Trzeba było jednak choć spróbować wypocząć, bo tej nocy czekały nas nasze pierwsze wachty. Moja przypadała między północą a trzecią, więc jak już się wyleżałem, to z pewną ulgą udałem się na górę. Krzyś zdecydował, że przez kilka nocy będzie drzemał w kokpicie, żeby w razie czego mieć na nas oko. Nawet hundkoja, najmniejsze na łodzi "psie łoże" , byłoby pewnie wygodniejsze niż ława, którą wybrał; z drugiej strony, tu na górze bujało zdecydowanie mniej. Na obowiązki podczas wachty składało się przede wszystkim regularne sprawdzanie wskazań instrumentów oraz wypatrywanie w dali innych jednostek i potencjalnych zagrożeń. Trzeba było się upewniać, że trzymamy kurs, prędkość, że nie zmienia się gwałtownie wiatr ani nie maleje głębokość, a przede wszystkim trzeba było uporczywie wpatrywać się w ciemność, mając nadzieję, że nie zobaczymy niczego nagle wyłaniającego się przed naszą łajbą. Teoretycznie AIS ostrzegał nas przed innymi statkami, jednak niekoniecznie przybrzeżni rybacy go używają, nie mówiąc już o przemytnikach. Zdarzają się też zgubione przez kontenerowce ładunki i inne takie przyjemnostki. 


Też byś tak wówczas wyglądał

Na mojej wachcie nie poruszaliśmy się przed siebie. Mimo żyłowania silnika na dość wysokich obrotach staliśmy w miejscu, a okresowo nawet cofaliśmy się. Wszystko przez prądy pływowe, bardzo silne w cieśninie - a my, przez wcześniejsze zmagania z przeciwnym wiatrem, nie zdążyliśmy się przemknąć przed zmianą ich kierunku (choć wydaje mi się, że kapitan jedynie "na oko" określił godzinę tej zmiany, nie sprawdzając jej dokładnie). Tym sposobem jak starzy punkowcy zdecydowanie szliśmy pod prąd. 

O trzeciej nad ranem wdrażam M i przekazuję jej wartę. Moja pora na leżenie (o spaniu nie ma mowy), choć nie jestem pewien, czy nie wolałbym raczej siedzieć w kokpicie. Od teraz bardziej niż w rytmie dni będziemy żyli w rytmie wacht. 
Pod koniec mojej następnej schodzę pod pokład, aby przygotować kanapki na lunch. W dwie minuty spokój w żołądku, na który pracowałem przez całą moją zmianę kontemplując horyzont, rozpływa się jak sen jaki złoty. Zmienia mnie M, która w międzyczasie wychynęła z kajuty by się pogapić w dal, i po chwili historia się powtarza. Wspólnymi siłami i na kilka zmian udaje nam się dokończyć posiłek, jednak z jakichś powodów nie bardzo mamy na niego ochotę.
Podobnie wygląda kwestia obiadokolacji. Po niej zmęczenie zaczyna powoli brać górę nad chorobą i tej nocy kilka razy udaje nam się zmrużyć oko, i to poza godzinami naszych wacht. 


Żegnaj, okrutny świecie. Choć na chwilę
Trzeciego dnia żeglugi rozbryzg wody z jednej z fal, którą przecięła "Smocza Pieśń", zalał nasz odbiornik GPS. Był on podłączony w okolicy okienka w kokpicie, które Krzyś nieopatrznie zostawił uchylone. Niezabezpieczona elektronika w starciu z wodą morską ma mniej więcej takie szanse jak ludzka tkanka nerwowa z kwasem solnym. Zostaliśmy więc bez informacji o naszej pozycji i trzeba było odświeżyć wiadomości o orientowaniu się według sekwencji rozbłysków latarnii morskich. Na całe szczęście był to sam skraj oceanu, a nie jego środek. Minęliśmy bowiem w końcu Słupy Herkulesa i skierowaliśmy naszą łajbę na południe, wzdłuż marokańskiego wybrzeża. Jego bliskość spowodowała, że w mapach pobranych na nasze telefony czasami udawało się przywołać magiczną niebieską strzałkę wskazującą nasze położenie. Wyglądało na to, że w końcu obłaskawiliśmy Neptuna: morze zaczęło się uspokajać, a wiatr stabilizować w pożądanym kierunku, więc mogliśmy nareszcie uśpić mechanicznego potwora i postawić żagle. Cicho sunąć przez otaczającą cię nieskazitelność - czyż nie o to chodzi w żeglarstwie?

Czyż nie doskonałym stał się właśnie świat? - Zaratustra



wtorek, 14 kwietnia 2020

Dziennik z podróży jak najdalej. Dzień 16. - 22., 29 X - 4 XI 2018, poniedziałek - niedziela


Chcesz rozśmieszyć Boga? Opowiedz mu swoje plany. - W. A.


Pogoda zmienną jest. Podobnie jak żelazne postanowienia.


Kołczing w gibraltarskim barze
Pewnego pięknego poniedziałkowego poranka po tygodniach oczekiwania z kapitanem Krzysiem na paczki w Gibraltarze w końcu udało nam się skompletować sprzęt niezbędny na łajbie. Byliśmy zdeterminowani by w końcu wyruszyć na morze, jednak aura miała dla nas inne plany. Nazajutrz, w dniu przewidywanego wypłynięcia nastąpiło załamanie pogody. Arktyczne powietrze przygnało burze i mgły, których o tej porze roku należałoby się raczej spodziewać w dalekim Albionie. To, co ewentualnie jeszcze można było robić, to wycieczki do hiszpańskich supermarketów po niepsujące się zapasy, które gdzieś jeszcze dałoby się upchnąć po zakamarkach "Smoczej Pieśni". Wycieczki te, ze względu na bardzo ograniczoną ruchomość jednego ze stawów skokowych Krzysia oraz jego niechęć do Hiszpanii spadały na mnie, dzięki czemu była okazja do eksploracji deszczowej w tych dniach La Línei.





Udawaliśmy także, że po trochu rychtujemy łódź do wyruszenia.


"Smocza Pieśń" (nie)gotowa do wypłynięcia

Kajuta dziobowa także niegotowa
Jedynym plusem tej sytuacji była mniejsza ilość samolotów wzbijających się w niebo i lądujących tuż za naszą prawą burtą, co po takim czasie mieszkania praktycznie na pasie startowym było sporą ulgą.

Lotnisko-droga pod Skałą

Po dwóch dniach, gdy w końcu słońce ukazało się z powrotem nad Skałą, nadal tkwiliśmy w marinie. Tym razem wiatry były zbyt słabe, a na dodatek przeciwne naszemu wyznaczonemu kursowi. Wobec tego wziąłem się za eksplorację lądową, poznając za dnia ostatnie centymetry kwadratowe Gibraltaru.





Po dokonaniu i tego pozostało mi już tylko czekać, umilając sobie wieczory partyjkami bilarda z szyprem lub posiedzeniami z zapoznanymi żeglarzami w miejscowych barach. Dodatkowych atrakcji dostarczały halloween'owe imprezy odbywające się w kolejne dni w okolicach tego święta.




Była to dobra okazja, by trochę wgłębić się w światy tych dziwnych dusz, które wybrały życie na łodzi. Kapitan Krzyś, jak sam opowiadał, miał wspaniałe życie, choć nie zawsze było łatwo. Jego ojciec, zamożny i wpływowy człowiek z okolic Norfolk, planował dla swej pociechy karierę weterynarza. Gdy zamiast tego Krzyś ukończył studia inżynierskie, tatuś wydziedziczył go w dniu otrzymania dyplomu. Na wieść o tym drugi jego syn wyjechał do Australii, gdzie w pewien czas później uległ wypadkowi w pracy i został częściowo sparaliżowany. Krzyś musiał radzić sobie sam, ale radził sobie całkiem nieźle. Rozchwytywany przez firmy z branży uzdatniania wody, szybko założył własne przedsiębiorstwo, które opracowało i rozpowszechniało nowe, ponoć przełomowe rozwiązanie w tej dziedzinie. Dzięki swemu wynalazkowi świeżo upieczony prezes mógł sobie pozwolić na różne ekstrawaganckie hobby w rodzaju sportów motorowych i wodnych, a w pewien czas później na przejście na emeryturę w wieku lat czterdziestu.
Nie był on przy tym skazany na samotność - otaczał się kobietami od kiedy miał lat trzynaście, i niedługo później, przyłapany in flagranti z pewną dziewczyną z konserwatywnej rodziny, został skłoniony przez familię owej do ślubu. To małżeństwo z konwenansu szybko się jednak rozpadło i podczas swoich studenckich lat Krzyś znowu z niejednego pieca chleb jadał, czy raczej pożerał. Także w czasie swojego siedmioletniego pobytu w Nigerii nie mógł narzekać na brak towarzystwa - odwożąc jedną odwiedzającą go znajomą na samolot, odbierał od razu kolejną. Może dzięki temu uchowały się cało siostry miejscowych pracowników, które ci przyprowadzali Krzysiowi, by wkupić się w jego łaski. Nawet na czas swoich oceanicznych przepraw starał się on zapewnić sobie odpowiednie - czytaj: nie wyłącznie męskie - towarzystwo. Na jedną z nich zabrał przeżywającą kryzys w swoim związku mężatkę; wedle jego zapewniań stało się to z tejże mężatki inicjatywy, gdyż sam Krzyś nie uznaje zabiegania o względy żon czy narzeczonych. Przyczyną kryzysu miała być bezdzietność pary, a lekarstwem - kilka tygodni z kapitanem na morzu. Terapia okazała się skuteczna - w momencie postawienia stopy na drugim brzegu pacjentka owa oznajmiła, że jest w ciąży i zgodnie z umową wraca do męża.



Dziś, po kilku dłuższych związkach z młodszymi o pokolenie czy dwa kobietami, mimo powolnego dobiegania osiemdziesiątki Krzyś nie chce złożyć broni na polu swych podbojów miłosnych. Z pewnym zaciekawieniem, ale i zażenowaniem obserwowałem jego zaloty wobec obsługujących nas w miejscowych knajpach kelnerek. Bawiły mnie składane przez kapitana propozycje wspólnego wyruszenia w świat składane pracującym tam dziewczynom i pokrętne odpowiedzi tych ostatnich - odmowne, lecz nie na tyle zdecydowane, by zrazić klienta.



Te desperackie próby związane były z wcześniejszym wykruszeniem się żeńskiej części załogi - ukraińska "dziewczyna" Krzysia straciła pieniądze i dokumenty podczas podróży na lotnisko w Kijowie, a kapitan nie był skory do jakiejkolwiek pomocy materialnej czy nawet prostego wsparcia na duchu; zwerbowana zaś na podstawie swoich przystojnych zdjęć na portalu dla potencjalnych załogantów Szwedka zgodziła się na zaokrętowanie tylko ze swoim przyjacielem, po czym obydwoje opuścili łajbę po szorstkim potraktowaniu tego ostatniego przez Krzysia. Sam kapitan nie miał podobno wobec młodej nordyczki żadnych osobistych planów ani nie oczekiwał, że zechce ona dzielić jego kapitańską kajutę, ale przyznał, że nie sprzeciwiłby się, gdyby podobna inicjatywa wyszła z jej strony. Był to schemat, który miałem oglądać później jeszcze wiele razy.

W takich okolicznościach z nieco inną inicjatywą wyszedłem ja. Zaproponowałem, aby przynajmniej na etap do Wysp Kanaryjskich do naszej drużyny dołączyła M, która w czasie naszego przedłużającego się postoju doprowadziła do końca swoje sprawy w domu. Wiem, że się zarzekała, iż na żaden ocean się nie wybiera, ale myślałem, że na takie przybrzeżne pływanie da się namówić. Żeglowała już wcześniej po Morzu Śródziemnym pod okiem starego tyrana, więc po szczerym przedstawieniu jej obecnej sytuacji z humorami kapitana stwierdziła, że to małe piwo w porównaniu z poprzednim i że rzeczywiście da radę. Krzyś zaś, który w międzyczasie zaczął już przebąkiwać, że skoro tak się ma sytuacja z kandydatami na załogantów, to damy sobie radę we dwójkę, przychylnie odniósł się do mojej propozycji. W końcu każda dodatkowa para oczu na pokładzie to mniej wacht i innych obowiązków. Tym sposobem na dzień przed ostatecznym (o ile w żeglarstwie cokolwiek może być ostateczne) terminem wypłynięcia mój puls przyspieszył na powitanie nowej członkini załogi "Smoczej Pieśni". Krzyś nie omieszkał skomentować jej przybycia odpowiednią ilustracją, jednocześnie gorąco zapewniając M, że jest bardzo mile widziana na pokładzie.


Rysunek Krzysia ze "Smoczej Pieśni"
Rzeczywiście, na pierwszy rzut oka widać było, że M przypadła mu do gustu, i to nie zupełnie bez wzajemności. Szarmancki jak rzadko Krzyś zaprosił nas na powitalną kolację do jednej z najlepszych restauracji w Gibraltarze, podczas której utwierdził się w przekonaniu, że takiej dawki inteligencji i urody potrzeba nam na pokładzie.

Następnego dnia aura najwidoczniej stwierdziła, że już nie ma po co nas dalej zatrzymywać w porcie, i "Smocza Pieśń" w końcu mogła popłynąć ku wybrzeżu berberyjskiemu.


Come with me to Barbary, we'll ply there up and down...