wtorek, 14 kwietnia 2020

Dziennik z podróży jak najdalej. Dzień 16. - 22., 29 X - 4 XI 2018, poniedziałek - niedziela


Chcesz rozśmieszyć Boga? Opowiedz mu swoje plany. - W. A.


Pogoda zmienną jest. Podobnie jak żelazne postanowienia.


Kołczing w gibraltarskim barze
Pewnego pięknego poniedziałkowego poranka po tygodniach oczekiwania z kapitanem Krzysiem na paczki w Gibraltarze w końcu udało nam się skompletować sprzęt niezbędny na łajbie. Byliśmy zdeterminowani by w końcu wyruszyć na morze, jednak aura miała dla nas inne plany. Nazajutrz, w dniu przewidywanego wypłynięcia nastąpiło załamanie pogody. Arktyczne powietrze przygnało burze i mgły, których o tej porze roku należałoby się raczej spodziewać w dalekim Albionie. To, co ewentualnie jeszcze można było robić, to wycieczki do hiszpańskich supermarketów po niepsujące się zapasy, które gdzieś jeszcze dałoby się upchnąć po zakamarkach "Smoczej Pieśni". Wycieczki te, ze względu na bardzo ograniczoną ruchomość jednego ze stawów skokowych Krzysia oraz jego niechęć do Hiszpanii spadały na mnie, dzięki czemu była okazja do eksploracji deszczowej w tych dniach La Línei.





Udawaliśmy także, że po trochu rychtujemy łódź do wyruszenia.


"Smocza Pieśń" (nie)gotowa do wypłynięcia

Kajuta dziobowa także niegotowa
Jedynym plusem tej sytuacji była mniejsza ilość samolotów wzbijających się w niebo i lądujących tuż za naszą prawą burtą, co po takim czasie mieszkania praktycznie na pasie startowym było sporą ulgą.

Lotnisko-droga pod Skałą

Po dwóch dniach, gdy w końcu słońce ukazało się z powrotem nad Skałą, nadal tkwiliśmy w marinie. Tym razem wiatry były zbyt słabe, a na dodatek przeciwne naszemu wyznaczonemu kursowi. Wobec tego wziąłem się za eksplorację lądową, poznając za dnia ostatnie centymetry kwadratowe Gibraltaru.





Po dokonaniu i tego pozostało mi już tylko czekać, umilając sobie wieczory partyjkami bilarda z szyprem lub posiedzeniami z zapoznanymi żeglarzami w miejscowych barach. Dodatkowych atrakcji dostarczały halloween'owe imprezy odbywające się w kolejne dni w okolicach tego święta.




Była to dobra okazja, by trochę wgłębić się w światy tych dziwnych dusz, które wybrały życie na łodzi. Kapitan Krzyś, jak sam opowiadał, miał wspaniałe życie, choć nie zawsze było łatwo. Jego ojciec, zamożny i wpływowy człowiek z okolic Norfolk, planował dla swej pociechy karierę weterynarza. Gdy zamiast tego Krzyś ukończył studia inżynierskie, tatuś wydziedziczył go w dniu otrzymania dyplomu. Na wieść o tym drugi jego syn wyjechał do Australii, gdzie w pewien czas później uległ wypadkowi w pracy i został częściowo sparaliżowany. Krzyś musiał radzić sobie sam, ale radził sobie całkiem nieźle. Rozchwytywany przez firmy z branży uzdatniania wody, szybko założył własne przedsiębiorstwo, które opracowało i rozpowszechniało nowe, ponoć przełomowe rozwiązanie w tej dziedzinie. Dzięki swemu wynalazkowi świeżo upieczony prezes mógł sobie pozwolić na różne ekstrawaganckie hobby w rodzaju sportów motorowych i wodnych, a w pewien czas później na przejście na emeryturę w wieku lat czterdziestu.
Nie był on przy tym skazany na samotność - otaczał się kobietami od kiedy miał lat trzynaście, i niedługo później, przyłapany in flagranti z pewną dziewczyną z konserwatywnej rodziny, został skłoniony przez familię owej do ślubu. To małżeństwo z konwenansu szybko się jednak rozpadło i podczas swoich studenckich lat Krzyś znowu z niejednego pieca chleb jadał, czy raczej pożerał. Także w czasie swojego siedmioletniego pobytu w Nigerii nie mógł narzekać na brak towarzystwa - odwożąc jedną odwiedzającą go znajomą na samolot, odbierał od razu kolejną. Może dzięki temu uchowały się cało siostry miejscowych pracowników, które ci przyprowadzali Krzysiowi, by wkupić się w jego łaski. Nawet na czas swoich oceanicznych przepraw starał się on zapewnić sobie odpowiednie - czytaj: nie wyłącznie męskie - towarzystwo. Na jedną z nich zabrał przeżywającą kryzys w swoim związku mężatkę; wedle jego zapewniań stało się to z tejże mężatki inicjatywy, gdyż sam Krzyś nie uznaje zabiegania o względy żon czy narzeczonych. Przyczyną kryzysu miała być bezdzietność pary, a lekarstwem - kilka tygodni z kapitanem na morzu. Terapia okazała się skuteczna - w momencie postawienia stopy na drugim brzegu pacjentka owa oznajmiła, że jest w ciąży i zgodnie z umową wraca do męża.



Dziś, po kilku dłuższych związkach z młodszymi o pokolenie czy dwa kobietami, mimo powolnego dobiegania osiemdziesiątki Krzyś nie chce złożyć broni na polu swych podbojów miłosnych. Z pewnym zaciekawieniem, ale i zażenowaniem obserwowałem jego zaloty wobec obsługujących nas w miejscowych knajpach kelnerek. Bawiły mnie składane przez kapitana propozycje wspólnego wyruszenia w świat składane pracującym tam dziewczynom i pokrętne odpowiedzi tych ostatnich - odmowne, lecz nie na tyle zdecydowane, by zrazić klienta.



Te desperackie próby związane były z wcześniejszym wykruszeniem się żeńskiej części załogi - ukraińska "dziewczyna" Krzysia straciła pieniądze i dokumenty podczas podróży na lotnisko w Kijowie, a kapitan nie był skory do jakiejkolwiek pomocy materialnej czy nawet prostego wsparcia na duchu; zwerbowana zaś na podstawie swoich przystojnych zdjęć na portalu dla potencjalnych załogantów Szwedka zgodziła się na zaokrętowanie tylko ze swoim przyjacielem, po czym obydwoje opuścili łajbę po szorstkim potraktowaniu tego ostatniego przez Krzysia. Sam kapitan nie miał podobno wobec młodej nordyczki żadnych osobistych planów ani nie oczekiwał, że zechce ona dzielić jego kapitańską kajutę, ale przyznał, że nie sprzeciwiłby się, gdyby podobna inicjatywa wyszła z jej strony. Był to schemat, który miałem oglądać później jeszcze wiele razy.

W takich okolicznościach z nieco inną inicjatywą wyszedłem ja. Zaproponowałem, aby przynajmniej na etap do Wysp Kanaryjskich do naszej drużyny dołączyła M, która w czasie naszego przedłużającego się postoju doprowadziła do końca swoje sprawy w domu. Wiem, że się zarzekała, iż na żaden ocean się nie wybiera, ale myślałem, że na takie przybrzeżne pływanie da się namówić. Żeglowała już wcześniej po Morzu Śródziemnym pod okiem starego tyrana, więc po szczerym przedstawieniu jej obecnej sytuacji z humorami kapitana stwierdziła, że to małe piwo w porównaniu z poprzednim i że rzeczywiście da radę. Krzyś zaś, który w międzyczasie zaczął już przebąkiwać, że skoro tak się ma sytuacja z kandydatami na załogantów, to damy sobie radę we dwójkę, przychylnie odniósł się do mojej propozycji. W końcu każda dodatkowa para oczu na pokładzie to mniej wacht i innych obowiązków. Tym sposobem na dzień przed ostatecznym (o ile w żeglarstwie cokolwiek może być ostateczne) terminem wypłynięcia mój puls przyspieszył na powitanie nowej członkini załogi "Smoczej Pieśni". Krzyś nie omieszkał skomentować jej przybycia odpowiednią ilustracją, jednocześnie gorąco zapewniając M, że jest bardzo mile widziana na pokładzie.


Rysunek Krzysia ze "Smoczej Pieśni"
Rzeczywiście, na pierwszy rzut oka widać było, że M przypadła mu do gustu, i to nie zupełnie bez wzajemności. Szarmancki jak rzadko Krzyś zaprosił nas na powitalną kolację do jednej z najlepszych restauracji w Gibraltarze, podczas której utwierdził się w przekonaniu, że takiej dawki inteligencji i urody potrzeba nam na pokładzie.

Następnego dnia aura najwidoczniej stwierdziła, że już nie ma po co nas dalej zatrzymywać w porcie, i "Smocza Pieśń" w końcu mogła popłynąć ku wybrzeżu berberyjskiemu.


Come with me to Barbary, we'll ply there up and down...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Matiusza jazdy w różne strony -> http://www.kolodrogi.blogspot.com