wtorek, 2 grudnia 2014

Interludium

 Dziś zrobimy mały wyłom w zwykłym toku opowieści. Nie będzie osobnego wstępu - wszystko będzie jakby wstępem do tego, co nastąpi w kolejnych odcinkach.

Nastąpił bowiem mały przełom, który spadł trochę jak grom z jasnego nieba - i wydawało mi się, że wszystko się skończyło, ale tak nigdy nie jest. Po prostu trochę się zmieniło.

Do połowy ostatniego tygodnia życie toczyło się jak zwykle - nawet przyjemniej, gdyż chilijska wiosna powoli przechodzi w pełnię lata, a większość zajęć na uczelni już mi się skończyła. Był więc weekendowy wypad nad ocean, zaległe kolokwium, a w środę wieczorny koncert Tria Marcina Wasilewskiego na otwarcie Festiwalu Jazzu Europejskiego.




(Zdjęcia z fanpejdża Ambasady RP w Santiago de Chile: https://www.facebook.com/media/set/?set=a.603370383123115.1073741899.447930598667095&type=3)


Aż tu nagle przyszedł czwartek. Rano prezentacja czasopisma, będąca egzaminem wieńczącym długotrwałą, nieco uciążliwą współpracę z grupą moich chilijskich kolegów z antropologii. Gratulacje, pożegnania, chwilka na odsapnięcie i po południu dwukrotny pokaz efektów naszych semestralnych warsztatów tańca współczesnego. Kto zgadnie, do czego tańczyliśmy?



Ledwie skończyły się podziękowania i pożegnania, a tu już zbiera się do wyjazdu nocnym autobusem na południe Kinga, moja towarzyszka studiów i podróży od początku wymiany, a nawet jeszcze wcześniej. A przecież jakbyśmy wczoraj wysiadali z tego metra i wchodzili na ten kampus.
Gdzie jesteś teraz, mi compañera?



Wszyscy się rozeszli, słońce zaszło, ja poszedłem między zamykanymi budynkami uniwersyteckimi w stronę pustego już domu. Po drodze minąłem tłum wystrojonych absolwentów odbierających swoje dyplomy ukończenia studiów na kierunku inżynieria komercjalna, specjalizacja zarządzanie firmą, ich dumne rodziny i nauczycieli.

Gdy wydrapałem się do siebie na górę, zamiast oczekiwanej nudy znalazłem coś, co nagle wypełniło pustkę: wymarzone, wyjojczane ukulele w kolorze Wielkiego Błękitu, którego nie miałem czasu sam sobie wyszukać, a które stanowiło przyspieszony prezent urodzinowy. Mimo ciszy nocnej oraz całosemestralnego zmęczenia, które spłynęło na mnie chwilę wcześniej, nie mogłem się nim nacieszyć do późna w noc.


Kolejne dni to na zmianę spanie niemal do południa i socjalizowanie się niemal do rana - a to przy Teletonie, będący czymś na kształt Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy (gdzie jednak więcej gra się w bingo niż na instrumentach), a to na "dziękczynnej" imprezie jego organizatorów (bardziej przypominającej rodzinny grill niż Przystanek Woodstock), a to lepiąc pierogi z Agatą i jej (teraz także i moimi) spolonizowanymi, chilijskimi przyjaciółmi .




W międzyczasie zaś ukochany, wyczekiwany, oczyszczający santiageński deszcz, który jednak wraz z chłodem sprawił, że poczułem się jak w polski lub irlandzki, a nie chilijski listopad, oraz ciągłe niedowierzanie, że "to już" - ja ciągle opisuję pierwszy dni, a do wielkiej wyprawy dookoła południowej Ameryki został mi jakiś tydzień. Nic to, jakoś ogarniemy.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Matiusza jazdy w różne strony -> http://www.kolodrogi.blogspot.com