czwartek, 1 września 2016

Krymska majówka - końcówka. Bałakława, Bakczysaraj i do domu patataj

Czas domknąć pętlę, którą wraz z Cyrusem zataczaliśmy swego czasu na Krymie. Krymie, który należał jeszcze do innego, bardziej naszego świata, choć na własnych zasadach. Dziś niewiele z tamtego Krymu zostało, a jeśli podgrzewanie konfliktu na jego nowej granicy będzie kontynuowane, to w ogóle z Krymu może nie zostać nic.

Tymczasem nasza wyprawa szła zaiste gładko i beztrosko. Kombinując z jazdami trolejbusami i marszrutkami, dotarliśmy do wspomnianej już w poprzednim wpisie Bałakławy. Zwiedziliśmy sobie jej część powszechnie znaną i dostępną, a gdy dzień zaczął chylić się ku zachodowi, poznana w ostatniej marszrutce trójka wesołych przyjaciół, na którą znów się natknęliśmy, zaproponowała dziki nocleg w miejscu do którego się udawali, aby następnego dnia wyruszyć na jakąś kajakową przygodę. Niewiele się namyślając, ruszyliśmy wraz z nimi po skałach w górę, aby po drugiej stronie zbocza zejść na pięknie osłoniętą plażę.



Urządziliśmy tam sobie małe obozowisko, w którym przy ognisku do późna w noc w jakimś łamanym polsko-ukraińsko-rosyjskim dialekcie dyskutowaliśmy o tematach mniej lub bardziej ważkich, popijając i zajadając co tam akurat mieliśmy, wliczając w to niestety jakąś przytarganą przez nich konserwę rybną. Niestety, ponieważ zdaje się, że w upale nieco znieświeżała, z czego zdałem sobie sprawę dopiero w środku nocy, gdy mój własny żołądek wytargał mnie z namiotu i kazał czekać ze sobą świtu. W pewnym momencie dołączył do nas nasz nowopoznany znajomy wraz ze swoim żołądkiem. Co ciekawe, chromoniklowany żołądek Cyrusa pozwolił mu spokojnie spać do ranka.

A cóż to był za ranek...






Ranek, kiedy trzeba nam było się rozstać z naszą ekipą. Wymieniliśmy kontakty, i jakież było nasze zdziwienie, gdy przemiły i niemal nadopiekuńczy chłopaczek (jak się okazało, miał ponad trzydziestkę i dziecko czy dwójkę) wręczył nam maila którego by się nie powstydził najzagorzalszy nazista, z jakimś Obersturmbannführerem i SS w adresie.


Tak czy owak, ciepłe wspomnienia pozostały. Także wobec miejsca, na które jeszcze raz obróciliśmy wzrok wspinając się z powrotem na grań...
 


...za którą ukazała się odświeżona porannymi promieniami Bałakława...




... i jej mieszkańcy, z już nie tak świeżymi poglądami politycznymi.




Tego dnia darowaliśmy już sobie marszrutki, tylko jak te carewicze wsiedliśmy w pociąg na nienajbrzydszym dworcu (który po rosyjsku nazywa się o tyle śmiesznie, że ichniejszy Wokzal to bezmyślnie ściągnięta angielska nazwa własna Vauxhall) ...



... minęliśmy Flotę Czarnomorską stacjonującą w już wówczas rosyjskiej bazie w Sewastopolu...

... wykute w zboczu góry jaskinie i monastyry zapowiadające już Skalne Miasta Krymu...





... i stepy, przywodzące na myśl te opiewane przez Wieszcza, akermańskie. Przez chwilę czułem się jak ten podmiot liryczny:


Wpłynąłem na suchego przestwór oceanu,
Wóz nurza się w zieloność i jak łódka brodzi,
Śród fali łąk szumiących, śród kwiatów powodzi,
Omijam koralowe ostrowy burzanu...



Cóż. Jedźmy, nikt nie woła.


W Bakczysaraju orientalne motywy zaczynają się już na dworcu, a kulminują w Pałacu Chanów Tatarskich, malowniczo położonym poniżej formacji skalnych.





Pałac ma sporo ciekawych wnętrz...




... i zewnętrz...










 ... a także galerię zupełnie do siebie nieprzystających obrazów.





Ten ostatni sportretowany pan unieśmiertelnił w poezji pewną pobliską budowlę, będącą według legendy grobem niejakiej Potockiej. Nie mogłem się powstrzymać przez wydeklamowaniem paru okolicznościowych wersów:


W kraju wiosny, pomiędzy rozkosznemi sady,
Uwiędłaś, młoda różo! bo przeszłości chwile,
Ulatując od ciebie jak złote motyle,
Rzuciły w głębi serca pamiątek owady...


Magia poezji, architektury i ubioru Krymczanek coraz bardziej przenosiła nas w świat Baśni z Tysiąca i Jednej Nocy...


...wobec czego należało jej ulec całkowicie, najlepiej za pomocą kawy po turecku i baklawy.



Choć rozciągające się ponad Bakczysarajem Skalne Miasta, pełne domów i monastyrów mnichów kusiły nas ku sobie, trzeba nam już było obierać drogę ku ojczystej ziemi. "Jeszcze do was wrócimy", powiedzieliśmy kamiennym budowlom i nagrobkowi z turbanem nieopodal szlaku. I naprawdę mamy taką nadzieję.





Jeszcze tylko nocleg z widokiem na starożytne wzgórza pod osłoną nowożytnych drutów elektrycznych...




... i następnego dnia władowaliśmy się w Symferopolu do wagonu klasy plackartnyj, który wiózł nas bitą, dwudziestoczterogodzinną dobę do Lwowa. Dobre dla buddyjskich mnichów albo ćwiczących swoją cierpliwość przed jazdą koleją transsyberyjską. Niestety, to połączenie nie jest chwilowo obsługiwane dzięki ludziom z nieświeżymi poglądami.


"I'll be back".
Na Krymie i na blogu też.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Matiusza jazdy w różne strony -> http://www.kolodrogi.blogspot.com