środa, 20 sierpnia 2014

Odkrywanie Ameryki

Minęły trzy tygodnie, można już mieć jakieś przemyślenia z Nowego Świata.
I zacząć co nieco wspominać.

Do tego Nowego Świata dostałem się nieco łatwiej niż do australijskiego, obyło się bez problemów z wizą, cofania spod bramki i przekładania wylotu. Udało się nawet przemycić nieco nadbagażu, co pewnie zemści się w drodze powrotnej, gdyż na pewno jeszcze go przybędzie. No, chyba że sam sobie wyślę Paczkę z Ameryki.

Upalny letni dzień, kameralne krakowskie lotnisko - i miłe pożegnanie przez rodzinkę Kingi, znajomej ze studiów, która wraz ze mną udawała się na na wymianę do Chile. Trzon mojej własnej rodzinki w tym samym czasie pędził przez Polskę na prom do Skandynawii, ale kuzynka znalazła chwilę przed swoim własnym wylotem do USA na podrzucenie mnie do terminala. Kilka kontroli, wyzbycie się wody, którą zaraz trzeba będzie kupić dwukrotnie drożej za bramkami i można wsiadać do samolotu do Frankfurtu. Już na pokładzie, w promieniach zachodzącego słońca można w końcu odetchnąć - siedzę tu, lecę, zdążyłem ze wszystkim - esejami, pakowaniem, zamykaniem spraw, pożegnaniami - choć czasu było tak mało; i niczego nie zapomniałem. Choć to ostatnie miało się jeszcze okazać.

Frankfurt, chyba największy port statków powietrznych w Europie. Moloch, w którym można nie zdążyć na przesiadkę nawet biegnąc. A już nie daj Boże pomylić tam bramkę.

Na szczęście mimo epizodu z zawieruszonym wśród podręcznych tobołków biletem i kolejnych kontroli dotarliśmy na czas. Jeszcze kilka chwil w kolejce i można wsiadać na swój potężny Transatlantyk.

Los, albo system rezerwacji, rzucił mnie obok małej dziewczynki o wiele wytrwalszej ode mnie - chyba przez większość nocy oglądała kolejne bajki na swoim fotelowym monitorku. Ja głównie zmieniałem pozycje na siedzeniu, starając się znaleźć jakąkolwiek pozwalającą nie ścierpnąć doszczętnie i zamknąć oczy chociaż na godzinę. Było ich mało, więc oczy co chwilę się otwierały - i wciąż ich uwagę przyciągały  kolejne bitwy legoludzików albo harce wróżek i kucyków. To była długa noc - zwłaszcza, że lecąc na zachód uciekaliśmy przed świtem.

W końcu jednak nadszedł ten moment - lądowanie we mgle, która była Brazylią. Przy wyjściu z samolotu pierwszy powiew tutejszego powietrza potwierdził to, co ludzie gadają - że w tych stronach w lecie jest zima. Wilgotny, chłodny zapach szarego przedświtu nie pozostawiał złudzeń.

Trzeba było jeszcze tylko przebyć rękaw i można było postawić stopę na amerykańskiej ziemi. Nie czułem się jak Kolumb, i nawet nie chciałbym się tak czuć - on miał inne cele, inną motywację. Dla mnie o wiele więcej znaczył pierwszy krok pierwszego Indianina w tej deszczowej, mglistej krainie, i mam nadzieję, że mój własny bardziej go przypominał.

Lotnisko w Rio de Janeiro pod wieloma względami wydaje się przyjaźniejsze i bardziej cywilizowane od europejskich - droga do kolejnej bramki była krótka i łatwa, przy niej czekały już wygodne ławki z kontaktami dla ładowarek o różnych wtyczkach, można było się połączyć z darmowymi sieciami Wi-Fi, a na spragnionych czekały "wodopoje" różnej wysokości. A gdyby nawet komuś nie odpowiadała pogoda lub nie miał czasu zwiedzić miasta, mógł skorzystać z doskonale pięknych fototapet.






Chętnie jeszcze tam wrócę, ale na razie trzeba było gnać dalej na zachód samolotem obsługiwanym przez sojusz linii o swojsko brzmiącej nazwie LATAM. Brazylii niewiele udało się z niego zobaczyć, gdyż w większości była spowita gęstą mgłą, jednak gdzieś nad Argentyną słońce nieco tę mgłę rozproszyło to i ukazały mi się krajobrazy, o których tyle czytałem - bezkresne pampy, wijące i rozgałęziające się czekoladowe rzeki, połacie zieleni, suche wzgórza, proste drogi po horyzont z gdzieniegdzie położonymi przy nich kanciastymi miastami, które wyglądały jak trawione upałem nawet w środku zimy. Po koniec czterogodzinnego skoku z jednego wybrzeża Ameryki Południowej na drugi w końcu ujrzałem majestatyczne Andy. Gdzieś w oddali, oświetlona dziwnym światłem majaczyła Aconcagua... Wówczas zrozumiałem miłość tak wielu do tego kontynentu.

 





Następnym razem wylądujemy w Santiago de Chile i rozejrzymy się nieco po mieście.







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Matiusza jazdy w różne strony -> http://www.kolodrogi.blogspot.com