środa, 15 kwietnia 2015

Do Valpo

Po powrocie do Santiago z kwartalnej wyprawy po Ameryce Łacińskiej, przeprowadzce, godnym odpoczynie i rozkręceniu drugiego semestru wracam myślą do początków tej przygody, która potrwa jeszcze kilka miesięcy. A więc pierwszy wyjazd poza metropolię, w stronę Oceanu.

Pierwszym miastem, do którego chce się pojechać będąc w Santiago, jest Valparaíso. Cóż, właściwie chciałem tam pojechać jeszcze przed przybyciem do Chile, gdy tylko dowiedziałem się, że mimo ogromnej kropy na mapie, sięgającej od gór do wybrzeża, stolica nie jest położona nad morzem - w przeciwieństwie do Valpo (nazywanego tak pieszczotliwie przez tubylców), które leży na ponad 40 wzgórzach nad zatoką, a ze względu na swoją architekturę zostało wpisane na listę UNESCO. Jego pełna nazwa oznacza "rajską dolinę".


Do Valpo z Santiago jest tylko nieco ponad sto kilometrów, a słońce tego piątkowego ranka przygrzewało jak na wiosnę w sierpniu przystało. Doskonałe preteksty by wypróbować funkcjonowanie autostopu w Chile, mimo dość tanich i często odjeżdżających na wybrzeże autobusów.

Wybrane przez nas z Kingą (a właściwie jedyne dostępne) miejsce nie wyglądało zbyt obiecująco. Ba, w którymkolwiek europejskim kraju sam bym sobie wystawił mandat.


Początek kilkupasmowej autostrady na obrzeżach Santiago. Kilkaset metrów wcześniej auta muszą stanąć na światłach, ale dalej droga wolna. Mimo to po kilkudziesięciu minutach machania na naszej zakazanej wysepce zatrzymało się czerwone auto. W środku siedział wojskowy marynarz, który gdy tylko mógł wyrywał się z Santiago do swojego domku na wybrzeżu, gdzie wyłącza telefon i zapomina o stolicy. My chcieliśmy zrobić coś podobnego.

W czasie krótkiej jazdy zdążyliśmy przedyskutować chilijską politykę (była to pierwsza osoba z całej serii, która tak na nią psioczyła - widać Polacy nie są w tym sporcie osamotnieni), obejrzeć zdjęcia jego skarbu - pulchniutkiej córeczki, wymienić kontakty i dać się zaprosić do jego domku (do którego miał nas kiedyś zabrać i dać do dyspozycji samochód, co jednak nigdy nie nastąpiło). Tymczasem zaś przynajmniej na kawę w połowie drogi.



Rozpuszczałce pod sklepikiem ze wszystkim akompaniowały ciasteczka zwane "chilenitos", które, jak się wydawało, składały się z samego cukru.


Mnie zaś, w trosce o moją posturę (wielu Chilijczykom wydawałem się "flaco", czyli chudzielcem, i tak mnie wołali - nasz marynarz nie był tu wyjątkiem) gospodarz zaproponował typową przekąskę - jaja na twardo.




Sklepiki nie wzięły się przy autostradzie znikąd. Towarzyszyły sanktuarium maryjnemu
w Lo Vasquez, do którego 8 grudnia schodzi się prawie milion ludzi - na nogach, rowerach, kolanach, nieważne, ważne żeby dostać się na chwilę do malutkiej świątyni.



W tym dniu jednak sanktuarium było niemal puste i przyjemnie chłodne. To do tej typowo latynoskiej figury, ubranej, w płaszczu z herbem Chile i prawdziwymi włosami biją raz do roku takie tłumy.


Na zewnętrznej ścianie kolejne typowe zjawisko miejscowego katolicyzmu - tysiące wotów i tabliczek dziękczynnych za doznane łaski.


I jeszcze jeden nieodłączny element - sklepik z dewocjonaliami i pamiątkami.


Nasz kierowca specjalnie nadłożył drogi, by przejechać przez Valparaíso i wysadzić nas na Plaza Sotomayor, u podnóża schodów, w połowie których znajdował się nasz hostel. Wyjątkowo, jak się okazało, nie udało nam się na tej wyprawie znaleźć noclegu przez CouchSurfing.


Hostel nie był jednak zły - niezbyt drogi, choć też niestety niezbyt czysty. Nic to jednak, jak mawiał pewien sienkiewiczowski bohater.



Nie po to jednak się jedzie do Valpo, aby siedzieć w hostelu, gdy można wspiąć się po rzeczonych schodkach i dotrzeć do Paseo Yugoslavo, gdzie znajduje się imponujący Palazzo Baburizza, dziś Muzeum Sztuk Pięknych.








Szczerze mówiąc, fasada muzeum bardziej mnie zaciekawiła niż jego kolekcja. Po raz wtóry jednak - nic to. W plątaninie stromych, położonych na różnych poziomach uliczek można znaleźć sporo interesujących dzieł sztuki ulicznej i architektonicznej. Miasto ma jedno "Muzeum na Świeżym Powietrzu", jednak jak dla mnie w swej centralnej części samo nim jest.

















I czy leniwie schodzisz w dół, czy uciekasz pod górę przed tsunami, możesz być pewien, że za każdym rogiem czeka cię jakaś ciekawa niespodzianka.



Więcej Valparaíso, a także pobliska Viña del Mar, już w najbliższych odcinkach.

2 komentarze:

  1. Nie dodał się mój komentarz :(
    Błagam przy następnej wyprawie zapakujcie mnie w plecak i zabierzcie ze sobą! Mogę prać, nosić na plecach itp., byle przeżyć coś takiego! ;) Super się czyta, a jeszcze lepiej ogląda zdjęcia :)
    Zazdroszczę i pozdrawiam,
    Ewa

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo chętnie, obeszłoby się nawet bez prania i noszenia, tylko jest jeden problem - w luku samolotu jest -50 stopni ;) Są na szczęście inne, bardziej wygodne sposoby podróżowania, w razie czego służę podpowiedzią :)
      Odzdrawiam,
      Matiusz

      Usuń

Matiusza jazdy w różne strony -> http://www.kolodrogi.blogspot.com