sobota, 12 grudnia 2015

Santiago magiczne

Mimo szczerych chęci, nie wszystkie weekendy dało się spędzać poza Santiago. W takie, w które było coś do załatwienia, głód poznawania zaspokajało się wyprawami w różne nieoczywiste zakamarki miasta. Czasem niepostrzeżenie przechodziło się przy tym między sferami sacrum i profanum.

Tak było na przykład, gdy na skraju parku zwiedzanego w zwyczajny dzień zamajaczyło pewne sanktuarium w poświacie dość niezwykłego wieczoru.



Sanktuarium wybudowano w pobliżu tzw. Groty Lourdes, jakich pełno w Ameryce Południowej. Odtwarza ona objawienia maryjne i, jako że Latynosi lubią tę teatralność i namacalność w wierze, zdawała się przyciągać więcej wiernych niż sama bazylika. Pomiędzy jednym i drugim miejscem kultu rozciągał się zaś pas straganów pod religijnymi muralami skierowanymi do wszystkich, od robotników po Indian Mapuche. Na samych straganach można zaś było się zaopatrzyć we wszelkie niezbędne dewocjonalia, w tym kadzidełka poświęcone różnym bytom wyższym, wraz z opisami ich specjalności na opakowaniach. I tak Święty Onufry ma przyciągać pieniądze, podobnie jak Dziewica z Montserrat; Święty Ekspedyt "czyni cuda szybciuteńko", a Święty Jerzy oczyszcza (a może sprząta?) mieszkanie. Pogańska bogini płodności Pomba Gira sprowadza oczywiście miłość, a jej koleżanka po fachu, morska Eimanya, samoopanowanie.



Wyrwaliśmy się spod czaru miejsca i pojechaliśmy chyba już ostatnim metrem do domu, podziwiając przy tym podziemne Andy na jednej ze stacji. Od następnego dnia wiele miało się zmienić w naszym sposobie przemieszczania się po mieście, gdyż wybieraliśmy się z naszym przyjacielem Alfredo na rowerowe łowy na ogromny, niedzielny targ Bío Bío.



Rowery rzeczywiście dorwaliśmy, a po wszystkim poszliśmy uczcić nasz sukces do pobliskiego pasażu tanich knajpek. Przy jednej z nich stał portret, jak się wydawało, niedawno zmarłej właścicielki, czczonej niemal jak święta. 



Po małej uczcie pożegnaliśmy się z Alfredo i wraz z Kingą klucząc wśród szerokich alej i wąskich chodników Santiago ruszyliśmy na naszych nowych rumakach do domu. Na granicy naszej dzielnicy zauważyliśmy miejsce wyglądające jak mały skansen, który do tej pory umykał naszej uwadze w związku z podróżami metrem. W jego środku ludzie ustawieni w półkolu byli czymś bardzo zaabsorbowani pod przewodnictwem niskiego człowieka w poncho i kapeluszu. Przystanęliśmy, aby lepiej przyjrzeć się widowisku, a wówczas śniada kobieta szybkim krokiem ruszyła ku nam wymachując ręką. Nie, nie przeganiała nas, wręcz przeciwnie - zapraszała nas do wzięcia udziału w trwającym właśnie rytuale poświęcenia ziemi pod planowany Dom Aymara. Przewodnik ceremonii był szamanem tej grupy Indian, przedstawicielem tych z nich, którzy z dalekiej północy Chile przenieśli się do Santiago. W ramach obrzędu recytowano chóralnie prośby do Pacha Mama - Matki Ziemi, ofiarowano jej pokarmy, z których część spłonęła w ogniu, pito i rozlewano na cztery strony zielony likier. Po zakończeniu rytuału wszyscy padli sobie w ramiona, my zaś mieliśmy okazję porozmawiać z jego uczestnikami oraz sfotografować się z szamanem na tle Wiphali, flagi andyjskich Indian.




  

Po tym wszystkim zaproszono nas jeszcze na ucztę w Ruce, czyli tradycyjnym wielkim domu Indian Mapuche. Smakołyki przygotowane przez nich samych w tradycyjny sposób zdecydowanie przebijały nasz wcześniejszy posiłek.

 
Zdjęcie dzięki uprzejmości Kingi
Zdjęcie dzięki uprzejmości Kingi



Po reszcie terenu oprowadził nas jednak ktoś, wydawałoby się, zupełnie niepasujący do reszty - biały gość w średnim wieku, w białej koszuli pod krawatem - bardziej dyrektor małego przedsiębiorstwa niż Indianin. Gdy przedstawił się do tego jako Świadek Jehowy, nasze zdziwienie jeszcze wzrosło - żarliwie uczestniczył wszak w składaniu ofiar Pacha Mamie. Jak się okazało, znalazł się tutaj jakiś czas temu przez swoją żonę, pochodzącą z ludu Mapuche. Indianie ci mieli na terenie ośrodka najwięcej swoich elementów - oprócz wspomnianej już Ruki z powiewającą przy niej flagą także m.in. drewniany "totem", chemamüll, opisywany także jako "drabina do nieba". Rapanujczycy, rdzenni mieszkańcy Wyspy Wielkanocnej, mieli tylko swoje zadaszenie i dwa posągi moai; Ajmarowie zaś dopiero rozpoczynali budowę własnej siedziby.




W końcu nadszedł czas rozstania, jednak zostaliśmy od razu zaproszeni na kolejne wydarzenia oraz do śledzenia strony owego Centrum Ceremonialnego, którą, jak się okazało, posiadało.
Gdy zaś chcieliśmy podziękować za wszystko szamanowi, ten rzekł: "
Hermanos, jesteście tu zawsze mile widziani. Przybywacie z Polski, skąd pochodzi Orzeł; przychodźcie kiedy chcecie".
Muszę przyznać, że trochę mnie zamurowało. Szaman był chyba pierwszą osobą, która na tym kontynencie nie kojarzyła Polski z Papieżem, tylko z Orłem, ale biorąc pod uwagę jego funkcję, to dość zrozumiałe.

Mimo wielu planów, nie udało nam się już więcej odwiedzić Centrum, gdyż zawsze terminy jego wydarzeń przypadały na nasze wyjazdy, jednak to nie ostatni raz, gdy miałem styczność z jego ludźmi. Jakiś czas potem szaman minął mnie na rowerku z małą Wiphalą na antence, zaś miły Świadek Jehowy wraz z żoną zaczepili mnie ponad pół roku później w autobusie w zupełnie innej części miasta.

Następnym razem trzeba będzie mimo wszystko wyjechać gdzieś za miasto.

1 komentarz:

  1. Pooglądałam zdjęcia i jest to kolejna zachęta żeby zobaczyć też Amerykę Południową. :) Elżbieta Karczmarczyk

    OdpowiedzUsuń

Matiusza jazdy w różne strony -> http://www.kolodrogi.blogspot.com