środa, 9 grudnia 2015

Na Dzwonie

Za oknami Krakowa już w ogóle nie robi się jasno, gryząca mgła oblepia i dusi... Chciałoby się gdzieś odetchnąć. Najlepiej w górach.
No to jedziemy.

Jeszcze raz w kierunku wybrzeża, znów drogą na Valparaíso. Tym razem jednak za sanktuarium w Lo Vasquez odbijemy na Park Narodowy La Campana, cel naszej wyprawy.

Do Lo Vasquez dowieźli mnie i Kingę zatrzymani na stopa mili panowie dostarczający czasopisma. Królował narodowy komiks Chilijczyków, "Condorito", ale było też trochę innych chodliwych tytułów.





Zanim Panowie zostawili nas za zakrętem, zaprosili nas na tradycyjne jajko
z kawą i colą u dowcipkującej sprzedawczyni w sklepobarze pod kościołem. Zostawili nam także telefon w razie, gdybyśmy kiedyś chcieli jechać bardziej na południe.

Od zakrętu do miasteczka Olmué, które była celem na dziś, dzieliło nas kilka różnych krajobrazów i środków transportu.





W Olmué w ramach Couchsurfingu przyjęła nas pod swój skromny dach rodzinka składająca się z matki i kilku sióstr. Dwie z nich oprowadziły nas po miejscowej medialuna (kompleksu dla widowisk związanych z huasos, chilijskimi "kowbojami"). Pokazały nam też La Campana, dosłownie "Dzwon", stożkowaty szczyt nieopodal - nasz jutrzejszy cel.





Wieczorem nasz główna gospodyni zabrała nas jeszcze na imprezę u jej znajomych w Viña del Mar, co nie przeszkodziło nam zerwać się wcześnie rano
i przedzierać się przez chaszcze i rumowiska skalne w drodze na stożek.
Nie tylko nam zresztą. Od pewnego momentu towarzyszyła nam lisek.





Sam mocno popisany szczyt był zamknięty z powodu zimy, ale, jak przekonali nas inni wędrujący, tylko teoretycznie. Nawet sam strażnik parku, gdy już schodziliśmy, zapytał tylko jak było.

Rzeczywiście, śniegu na samym szczycie nie uświadczyliśmy, choć było go całkiem sporo na widocznych na horyzoncie Andach, włączając w to ich
(i całej Ameryki Południowej) najwyższy szczyt, Aconcaguę.



Jeszcze tylko obowiązkowe zdjęcie w każdą stronę i można spadać.





Jako że był to tylko weekend, następnego ranka trzeba było już się zbierać
w smogi Santiago. Po pamiątkowym zdjęciu nasza gospodyni zabrała nas nieopodal ogrodu botanicznego w 
Viña del Mar, który mimo ciekawego założenia nie robił niestety powalającego wrażenia. Wina pogody. Ciekawe były za to portrety Indian z całego Chile, o których często się zapomina w jego centralnej części.








W samym zaś mieście, z którego łapaliśmy stopa powrotnego, popularniejsze były portrety męskich torsów, reklamujące specyfiki utwardzające wszystkich - od cukrzyków i nadciśnieniowców po palaczy i pijaków. Taka, jak się później okazało, nie tylko chilijska, ino ogólnolatynoska specyfika.


Kolejne weekendowe wypady w różne klimaty - niebawem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Matiusza jazdy w różne strony -> http://www.kolodrogi.blogspot.com