czwartek, 17 grudnia 2015

Jak gęstniała atmosfera, czyli z lotu nielota

Miał być wypad za miasto, i będzie - ale najbliższy z możliwych. Wejście do Parku Naturalnego Aguas de Ramón znajduje się bowiem w granicach dzielnicy La Reina, jednej z najbogatszych w Santiago.

W stolicy Chile panuje bowiem ścisły podział przestrzenny dzielnic według prostego klucza - im do wyższej klasy należy, tym wyżej geograficznie się znajduje. Najbogatsi, próbując umknąć się gęstemu powietrzu i motłochowi z nizin, mieszkają pod ośnieżonymi szczytami trzytysięczników. Po wspinaczce wśród luksusowych, odgrodzonych osiedli willowych ukazały nam się one w całej swej wspaniałości.


Było to w godzinach porannych, niedługo po otwarciu parku. Po zarejestrowaniu się i uiszczeniu odpowiedniej opłaty prywatnemu właścicielowi parku ruszyliśmy ścieżką pod górę. U naszych stóp w przejrzystym powietrzu poranka leżał moloch, z którego uciekliśmy.


Z każdym krokiem wydawało się jednak, że atmosfera pod przeciwległą kordylierą gęstnieje coraz bardziej.


Mijaliśmy coś jakby magiczne kręgi i zagrody mastodontów...



... a nad miasto wpełzał czarny śluz.




Tym bardziej jednak pociągały nas białe szczyty w coraz jaskrawszym błękicie.



Nie była to jednak idylla bez skazy. Prywatny właściciel rezerwatu przyrody, z którego ponadto pochodzi woda pitna dla stolicy, postanowił wypasać w nim masowo zanieczyszczające strumienie krowy, a do tego urządzić sobie małe wysypisko śmieci. Rzecz nie do pojęcia także dla Chilijczyków, znajomych znajomej, których poznaliśmy tego dnia na trasie. Znajomość okazała się trwała, w przeciwieństwie do wielu zawartych w podobny sposób. Z jednym z owych znajomych ponad pół roku później zamieszkałem. 




Trasa po pokonaniu kilku suchych wąwozów dowiodła nas do równie suchego drzewa, za którym krył się pokaźny wodospad, stwarzający możliwość orzeźwiającej kąpieli po wyczerpującej wspinaczce w upale.



Nieopodal wodospadu urządziliśmy sobie wraz z nowopoznanymi przyjaciółmi mały piknik, składający się głównie z jajek i przyprawy merquén, sproszkowanej wędzonej papryki z dodatkami. Za znajomymi przywlokła się pewna suczka, której nadali imię równie apetycznego owocu - Chirimoya.


Ze zwierząt natknęliśmy się jeszcze na konie, jakby wyjęte z wersów F. G. Lorki:

Zielonej pragnę zieleni.
Wiatr zielony. Pnie zielone.
Koń na stromym zboczu góry
I okręt na morskiej toni.



Gdy późnym popołudniem zeszliśmy trochę niżej, Santiago... zniknęło.




Niestety, nie pozostało nam nic innego jak kontynuować drogę na dno. Jedynie przy wyjściu z parku można było  jeszcze na chwilę rozchmurzyć myśli wśród ohaftowanych ławek i drzewek.



Krakowowi, z którego piszę, do Santiago już niewiele brakuje, więc następnym razem dla higieny psychicznej wybierzemy się jak najdalej od powyższych.


2 komentarze:

  1. Ten blog z pewnością przypadł mi do gustu. Trzeba mieć pokłady wiedzy, żeby móc napisać taki artykuł.

    OdpowiedzUsuń

Matiusza jazdy w różne strony -> http://www.kolodrogi.blogspot.com