niedziela, 28 października 2018

Dziennik z podróży jak najdalej. Dni 3.-8., 16-21 X 2018, wtorek-niedziela


Zielonej pragnę zieleni. Pnie zielone. Wiatr zielony. 

Koń na stromym zboczu gór i okręt na morskiej toni.

- F.G. Lorca, "Romanca lunatyczna"



Najbliższe dni miałem spędzić u couchsurferki, która zaprosiła mnie do swojej małej oazy. Już drugi raz w czasie tej kilkudniowej podróży zdarzyło się, że choć nie udało mi się u nikogo znaleźć gościny, to gościna w końcu znalazła mnie. Wcześniej też już tak bywało, a zapraszający zawsze są ludźmi w jakiś sposób niecodziennymi. W Monachium wylądowałem u dziewczyny imieniem Bea, żyjącej ideą współczesnego nomadyzmu. Wprowadziła mnie ona w kilka powiązanych z tym ostatnim konceptem kwestii, jak dom otwarty będący bazą dla innych nomadów, „szafki wymiany” czy dumpster diving, czyli wynajdowanie w przysklepowych kontenerach jedzenia, któremu właśnie skończyła się data ważności. Po jednej z eskapad Bei ugotowaliśmy wraz z równolegle u niej nocującym koreańskim kucharzem prawdziwą ucztę bazując na takich właśnie zdobyczach. Z braku innego sposobu odwiedzin włamaliśmy się też we dwójkę do Wschodnio-Zachodniego Kościoła Pokoju, zbudowanego swego czasu przez rosyjskiego mistyka Timofeja. Ta ukryta w jednym z parków Monachium perełka o sklepieniu pokrytym sreberkami od czekolady warta była popełnienia takiej zbrodni.

Hasło przewodnie Kasi

Tym razem moja gospodyni z couchsurfingu nie była miejscowa. Nazwijmy ją Kasia. W wieku dwudziestu kilku lat Kasia wystartowała z Anglii w swoją wielką podróż. Przejechała Islandię, Grenlandię, część Ameryki Północnej, po czym dotarła na Bahamy. Tam poczuła się na tyle fatalnie, że nie była w stanie kontynuować jazdy. Resztkami sił zorganizowała swój powrót do kraju, aby tam poddać się leczeniu na zdiagnozowaną u niej chorobę Leśniowskiego-Crohna. Teraz, po dziewięciu latach zmagań, dwóch nieskutecznych, a wręcz szkodliwych terapiach oraz zabiegu usunięcia sporego odcinka jelita Kasia zdecydowała się podjąć ryzyko związane z odstawieniem przepisanych środków i leczyć się głównie specyficzną dietą, medytacją oraz potężnymi ilościami zioła. Jej dość niezwykle położone schronienie też ponoć działa dobroczynnie. Choć ta dziewczyna wygląda, jakby miała niedługo zniknąć, mimo okresowych spadków formy pnie się ona wytrwale do góry na swojej drodze do uleczenia.


Dbanie o zdrowie może być zajęciem na cały etat, a odzyskiwanie go nawet na dwa. Przez te kilka dni u Kasi starałem się ją nieco odciążyć przy pracach domowych i zakupach, ale większość wysiłku i tak spadło na nią samą. Tylko ona mogła odpowiednio przygotować swoje posiłki, opierające się głównie na zupach i już wkrótce produktach fermentowanych. Choć Kasia była kiedyś zadeklarowaną weganką, dziś je przede wszystkim zwierzęta, ale tylko te hodowane etycznie. Do tego spożywa z nich dosłownie wszystko, co tylko się do tego nadaje. To według niej jedyna moralna droga do psychofizycznego dobrostanu.


Choć Kasia podporządkowuje obecnie wszystko swej misji nakierowanej na wyzdrowienie, nie znaczy to, że poza tym nie ma życia. Stara się ona udzielać jako wolontariuszka dbająca o drzewa w miejscowym parku, a także spotykać z sąsiadami czy mieszkającymi w La Linei innymi Brytyjczykami. Pewnego popołudnia, gdy akurat przygotowywałem obiad, dwoje z nich złożyło Kasi wizytę. Była to dość malownicza para - kobieta z ogromnymi kolczykami a'la emotikony z WhatsAppa i jej partner, pokryty na większości odkrytej powierzchni skóry tatuażami we wszystkich kolorach tęczy. Dzieła dopełniały sięgające pleców, farbowane na platynowy blond włosy i długie, karminowe paznokcie u rąk i nóg. Zostałem zaproszony przez tę trójkę do ich ożywionej i obfitującej w szczegóły konwersacji o poliamorii i miłości grupowej, byłem jednak zbyt zajęty swym posiłkiem, by się wypowiedzieć. 

Przez te dni codziennie odbywałem półgodzinny spacer wzdłuż plaży do granicy z Gibraltarem, po której obydwu stronach znajduje się kilka marin jachtowych. Czas wypełniało mi czatowanie na przechodzących „jachciarzy”, którzy mogliby mnie wpuścić za bramki kei, pogaduchy z załogami, przesiadywanie żeglarskich barach i rozklejanie ogłoszeń w strategicznych miejscach. W tym ostatnim miałem już trochę doświadczenia po Maladze - tam w rejonie portu nie było ani skrawka nadającego się do tego miejsca. Wówczas w przypływie geniuszu powiesiłem mój plakacik przy wyjściu z obydwu tamtejszych łazienek - przecież nawet żeglarze muszą tam czasem zbłądzić, czyż nie? Mój geniusz nie przewidział jednak strażnika na Segwayu, który zapewne wysłany przez wszystkowidzącego Zordona nawiedził te miejsca zaraz po mnie i natychmiast zniweczył moje dzieło. Tym razem upewniłem się dobrze, że moje ogłoszenie powisi trochę dłużej. Kapitana, z którego planami moje zgadzały się najlepiej, poznałem jednak w sposób charakterystyczny dla ducha czasów - przez Internet. Po dwóch spotkaniach byłem już zdecydowany przenieść się na jego łajbę w niedzielę, by z początkiem następnego tygodnia wyruszyć na południe.


Żegnając się z Kasią życzyliśmy sobie szczęśliwych podróży, gdyż zamierza ona podjąć przerwaną wyprawę, gdyż tylko symptomy jej choroby nieco ustąpią. Na razie nie jest w stanie nawet polecieć do domu, by odwiedzić rodzinę. Jej uziemienie przypomniało mi też o znajomym, który planował podobną do mojej ekspedycję. Niemal w przeddzień wyjazdu jego problemy ze stawami pogorszyły się na tyle, że nie byłby w stanie nawet nosić plecaka. Nie poddaje się on jednak i zamiast auto- i jachtostopem planuje wybrać się gdzieś daleko motocyklem lub rowerem. Przykład i hart ducha tej dwójki i jeszcze kilku innych twardzieli bardzo pomaga mi rozwiewać okazjonalne wątpliwości, czy podołam trudnościom wyprawy i czy nie powinienem jej przypadkiem odłożyć na później.

A Ty niby dlaczego wciąż nie możesz się wybrać w wymarzoną podróż?



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Matiusza jazdy w różne strony -> http://www.kolodrogi.blogspot.com