sobota, 20 października 2018

Dziennik z podróży jak najdalej. Dzień 2, 15 X 2018, poniedziałek

Carry me Caravan take me away
Take me to Portugal, take me to Spain
Andalucía with fields full of grain
I have to see you again and again



Poranek nie przyniósł już takiej euforii jak poprzedni. Zastąpiło ją skupienie na zadaniu, na misji, na pracy do wykonania. To było mi bardziej potrzebne u progu tej podróży.

Śniadanie, pakowanie. Odwieczny rytuał wyjeżdżających. Nie zrywałem się zbyt wcześnie i nie śpieszyłem zbytnio z wyjazdem, gadając jeszcze z Kristophem do południa. Tematów nie brakowało. Ten pochodzący z Belgii pół-Francuz, pół-Holender (i nie pół-Walon, pół-Flamand) zjechał pół świata, wybierając raczej tę dziwniejszą połowę. Żyje ratując od wyrzucenia i zniszczenia co się da, od ubrań przez meble po domy. Napisał też książkę o erotyzmie i wierności, kwestionując tradycyjne postrzeganie tej ostatniej. Najprościej streścić przesłanie dzieła w pochodzącym 
z niego zdaniu, z którego autor jest w jakiś sposób dumny: 
„Czyż miłość Słońca i Księżyca powinna zaćmić całą Drogę Mleczną?”

Jeszcze raz dreptanie przez centrum Malagi. I jeszcze raz, bo oczywiście musiałem się po coś wrócić. Gdy w końcu mnie ta metropolia raczyła wypuścić ze swych objęć, pognałem autobusem ku Gibraltarowi. Miałem ochotę jeszcze zaliczyć przejażdżkę autostopem, jako że oryginalny plan zakładał dotarcie tu w ten sposób z domu, ale skoro tak się w końcu nie stało, to już nie ma co udawać. Cała Europa to w końcu mój dom, busy są w Hiszpanii tanie, a stopa w Andaluzji zaliczyłem jeszcze przed wyprawą z grupą. Do tego reszta podróży poza Starym Kontynentem ma się opierać przede wszystkim na stopie, choć niecodziennego typu. 




Gibraltar to głównie niebosiężna skała, jeden z dwóch słupów Herkulesa. Słup ten obrośnięty jest z jednej strony niezbyt ciekawymi zabudowaniami stworzonymi 
w dużej mierze na wydartych morzu skrawkach lądu. Muszą się tam pomieścić spore biurowce i mieszkania dla około trzydziestu tysięcy llanitos, jak nazywają siebie mieszkańcy tego malutkiego quasi-państwa. Pomiędzy miasteczkiem a hiszpańską granicą upchnięto jeszcze lotnisko, przez które stale przelewa się potężny ruch kołowo-pieszy. Jeśli nie musisz, raczej nie chcesz tam przebywać zbyt długo.

Zaraz za granicą wyrasta La Línea de la Concepción, dwa razy ludniejsze niż Gibraltar hiszpańskie miasto. Jest ono w dużej mierze zapleczem siły roboczej dla bogatszego sąsiada, dostarczając mu około dziesięciu tysięcy pracowników przekraczających codziennie punkt kontrolny. Wykonują oni zazwyczaj najgorzej płatne prace, co i tak jest niezłą alternatywą dla jeszcze gorszych zajęć w ich kraju lub bezrobocia w ogóle. 


Hiszpańskim pracownikom w Gibraltarze

Na północnym wschodzie La Línea usadowiła się dzielnica La Atunara. Dzielnicą właściwie jest to miejsce od stosunkowo niedawna. Wcześniej była to rybacka osada Fenicjan, Rzymian, Wandalów, Maurów, a obecnie Hiszpanów, czy ściślej rzecz biorąc, Andaluzyjczyków. Przynależność państwowa La Atunary się zmieniała, ale ludność już niekoniecznie. Fizjonomie wielu jej mieszkańców, których rodziny były tu "od zawsze", przywodzą na myśl zamierzchłe czasy. Miejscowi, których ziomkowie z innych dzielnic pieszczotliwie nazywają "Wszawymi", zwykli zajmować się przede wszystkim połowami tuńczyka na stary mauryjski sposób - stąd też pochodzi nazwa tego miejsca. Gdy 
w latach dziewięćdziesiątych to zajęcie przestało być opłacalne, dawni rybacy zaczęli używać swoich łódek w inny sposób - co jakiś czas pływając nimi po kilka razy na noc do nieodległego Maroka, skąd wracają z ładunkami haszyszu. 

W sercu La Atunary, na zakręcie nadmorskiej drogi przy starym kościele znalazłem swoje schronienie na najbliższe dni. Właściwie to podobnie jak w Maladze znalazło ono mnie - zostałem zaproszony przez pewną couchsurferkę do jej mieszkania z widokiem na plażę, kościółek i Skałę Gibraltaru. To od niej dowiedziałem się o stosunkach panujących w tej dzielnicy, dawniej rządzonej przez gangi, a obecnie przez "ważnych 
i szanowanych ludzi". Od jednego z nich udało się mojej gospodyni wynająć niemalże przypadkiem jej wspaniałą kryjówkę. Choć jest Angielką, respekt sąsiadów dla jej "patrona" natychmiast spłynął na nią samą.





Późnym wieczorem, gdy chwilowo ustąpił ulewny deszcz, wyszedłem z mieszkania wynieść śmieci. Gdy zrobiłem krok poza metalową bramę przed drzwiami wejściowymi, zostałem niemalże staranowany przez kilku mężczyzn i chłopca biegnących przez wąską uliczkę z motorowym pontonem na barkach. Przecięli oni jezdnię, plażę i rozpłynęli się w ciemnościach nocy i morza. Na każdym rogu postaci 
z krótkofalówkami przekazywały sobie krótkie zdania. 

Ktoś nie śpi, aby spać mógł ktoś... 



Trade winds find Galleons lost in the sea
I know where treasure is waiting for me
Silver and gold in the mountains of Spain
I have to see you again and again



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Matiusza jazdy w różne strony -> http://www.kolodrogi.blogspot.com