środa, 16 lipca 2014

Pierwszy kembrydżowy wieczór

Już przyjechaliśmy i nawet zdążyliśmy się zakwaterować, więc pędem lecimy zarejestrować się na Szkołę Letnią.


W tym miejscu może szybciutko wyjaśnię, o co dokładnie się rozchodzi. Otóż w moim przypadku jest to dwutygodniowa, tak zwana Interdisciplinary Summer School, w ramach której wybrałem kurs International Politics in a Global Context. Był to jeden z ciekawszych w tym terminie, w ramach którego codziennie inny prowadzący (wśród których są różne ciekawe postaci, jak były brytyjski ambasador w Rosji) odbywa z nami zajęcia podzielone na trzy moduły. Do tego dochodzą wspólne dla wszystkich uczestników Szkoły Letniej przedpołudniowe i wieczorne wykłady plenarne. Oprócz mojego zainteresowania tematem niebagatelną rolę w jego wyborze odegrał fakt, że zapewne właśnie taki a nie inny byłby najłatwiej zaakceptowany na moim wydziale (Studiów Międzynarodowych i Politycznych) przy kwalifikacji kandydatów na stypendia.

A więc szybka rejestracja, podczas której dowiadujemy się wszystkich szczegółów naszego życia przez najbliższe tygodnie i dostajemy tonę różnych broszurek, ulotek i podręczników przetrwania w Cambridge, i można powoli przygotowywać się do kolacji. Gdy wybiła jej godzina (18.30), udałem się pod budynek w którym mieliśmy wieczerzać (a rankami także śniadać).


Jako że była niedziela, czyli tak zwany dzień otwarty dla nas, studentów, a wolny (z grubsza) dla obsługi, po prostu podchodziliśmy do lady i wybieraliśmy jedno z trzech dań (wśród których były pierożki, curry z kurczaka i potrawka z wołowiny), zupę i jeden z deserów. Kto chciał, popijał to wszystko stojącą na stole kawą. Ten porządek rzeczy był jednak odstępstwem od normy, którą w zwykłe dni tygodnia jest wspólne zasiadanie przez wszystkich studentów do stołu o określonej godzinie, aby znaleźć już na nim bułeczkę, masło i sałatkę. Po chwili na sygnał wchodzą kelnerzy, którzy wnoszą, w zależności od dnia, zupę lub przystawkę. Gdy wszyscy skończą, zabierają oni puste talerze, aby następnie postawić przed studentami drugie danie i dodatki do niego, po czym procedura powtarza się dla deseru. Na końcu uprzejmie pytają, czy życzymy sobie kawy, a jeśli tak, to czy również mleczka. Trwa to wszystko nieprzyzwoicie długo, a poza tym, jak zauważył Gabriel, mój nowy znajomy z Hiszpanii, można poczuć się nieswojo, zwłaszcza że wśród obsługi są osoby dużo starsze od nas. Wśród młodszej części ekipy są za to na pewno przynajmniej trzy Polki, a prawdopodobnie i jeden chłopak z naszego pięknego kraju. Cóż, na plus można zaliczyć to, że jest to mimo wszystko normalna praca, za którą obsługiwani studenci słono płacą. Na dodatek takie długie posiedzenia sprzyjają nawiązywaniu nowych znajomości - podczas jednego z pierwszych już po chwili zapoznałem się z siedzącymi najbliżej Rosjaninem, Tajką i Amerykaninem. Poza tym, całkiem przyjemnie, nawet jeśli trochę długo, przebywa się w takim otoczeniu:





 Po wszystkim przyszła pora na oficjalne powitanie na Szkole Letniej, podczas której jej pani dyrektor dość mocno postraszyła nas wszelkimi możliwymi nieprzyjemnościami, jakie mogą spotkać nas w Cambridge - a to złodziejami, a to włamywaczami, szalonymi kierowcami i innymi podobnymi przyjemniaczkami. Co prawda zapewne musiała to powiedzieć, ale brzmiało to, jak ktoś dobrze zauważył, jakbyśmy byli w Salwadorze, a nie w Wielkiej Brytanii. Kolejną sprawą jest niebezpieczeństwo pożaru - chyba nigdzie się tym nie przejmują tak jak u Anglosasów, a choć te wszystkie regulacje, zalecenia i przestrogi są zapewne słuszne i potrzebne, to jednak trochę niewygodnie stosować się do każdego próbnego alarmu ogniowego, który wywołują.

Koniec końców jednak przebrnęliśmy przez całą wstępną procedurę i wraz z moimi nowymi znajomymi, poznanymi w trakcie próby ustalenia, kto deklarował się na forum jako chętny na zapoznawczy wypad do baru, ruszyliśmy poza mury szacownej uczelni. Byli wśród nich wspomniany wyżej Gabriel, hiszpański Bask; Anne-Sophie, Dunka trojga nazwisk; Zul, Malaj z Singapuru; Hendrik, pół-Taj, pół Holender i Rebekka, Austriaczka o niezwykle poplątanych korzeniach. Wszyscy, jak się okazało, mieliśmy mieszkać w Selwyn College. Ekipa ta od momentu spotkania dobrze się zgrała  i do dziś trzyma się razem.

Nie trafiliśmy co prawda do początkowo poszukiwanej Granty, ale naszą uwagę przykuła położona niemal na moście nad rzeką Cam (tak zwanym Cam Bridge) kilkupoziomowa, schodząca aż do samej wody knajpa The Anchor. Przystrojona już była na mający jutro przejeżdżać przez miasto Tour de France.








Nocne studentów rozmowy musiały jednak zostać w końcu przerwane, jako że coraz bardziej zbliżał się poniedziałkowy ranek, a wraz z nim pierwsze zajęcia. Uśpiony college sprawiał bezpieczne wrażenie, więc mimo wszelkiego straszenia dyrektor naszej Szkoły Letniej szybko osunąłem się w błogi sen.



Przed nami trochę studiowania, ale i wypady do Ely i Londynu. Zapraszam wkrótce.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Matiusza jazdy w różne strony -> http://www.kolodrogi.blogspot.com