sobota, 12 lipca 2014

Wesoło do szkoły, i to na wakacjach

Po krótkim teatralnym przystanku w Lublinie już bezpośrednio przemieszczamy się do Cambridge.

No, prawie. Wcześniej jeszcze musiałem złapać wieczorny pociąg do Warszawy, gdzie nocowałem u siostry i stamtąd raniutko dostać się na lotnisko w Modlinie. Tam, wyjątkowo pechowo utknąwszy w kolejce po bilety na autobus na lotnisko, musiałem ściągać z daleka taryfę, ale po tych przygodach już gładko dostałem się na pokład samolotu. I to mimo tego, że moje torby podręczne z całym bagażem prawdopodobnie nie były wystarczająco skompresowane jak na standardy Ryanaira.

W samolocie trafiło mi się miejsce... a właściwie pół miejsca... obok jakiegoś czarnoskórego jegomościa o imponującej tuszy, będącego prawdopodobnie spadkobiercą B.B. Kinga. Na to ostatnie wskazywał jego bluesowy mundur, przypinki w kształcie gitary z nazwiskiem wyżej wymienionego oraz ogólna aparycja. Niezrażony ograniczeniami przestrzennymi przez większość drogi starałem się pisać na moim malutkim netbooku ostatni esej zaliczeniowy, który jeszcze nade mną wisiał i na który poświęcałem każdą wolną chwilę w ostatnim czasie - w pociągach, samolotach, poczekalniach... Szczerze chciałem go skończyć przed rozpoczęciem kolejnego etapu studiów - tym razem dwutygodniowej Szkoły Letniej w Cambridge.

Na tą ostatnią dostałem się jakby z rozpędu - aplikując jednocześnie o kilka wymian i stypendiów tej wiosny, miałem praktycznie gotowe papiery na każdą okazję. Jako że pojawiła się takowa w postaci dofinansowania wyjazdu na wspomnianą Szkołę Letnią przez Fundację Króliczewskich z Londynu, stwierdziłem, że żal byłoby nie spróbować, skoro to już ostatni rok w którym mogę to zrobić. Udało się - i oto już miesiąc później lądowałem w podlondyńskim Stansted, aby najbliższym pociągiem jechać do Cambridge. Co prawda pogoda w Anglii już nie była tak typowo letnia (opuszczałem kraj w przy dobrze ponad trzydziestu stopniach i czystym niebie, w Anglii było sporo mniej i pochmurno), a do tego skracałem sobie i tak niezbyt długie w tym roku wakacje (kto z własnej woli chce się uczyć w lipcu?), ale mimo wszystko miałem poczucie, że warto.

Na stacji w Cambridge już czekał na mnie Vlado, Słowak poznany tydzień wcześniej na spotkaniu OCEANS Network w Wilnie (do którego, mam nadzieję, niedługo dotrę na blogu). Trafił on tam w tym samym terminie, ale w nieco innym celu - mianowicie by uczyć na jednej ze Szkół Letnich. Prowadzi on właściwie te same przedmioty, na które uczęszczam, ale w innym College`u (są one niezależne i organizują swoje własne kursy). Dzięki Vladowi szybko przeprawiliśmy się przez miasto, zatłoczone i podekscytowane mającym przejeżdżać przez nie nazajutrz Tour de France. Po drodze pokazał mi kilka najważniejszych dla mego przyszłego studiowania punktów (jak niektóre słynne puby), a na końcu pomógł trafić do Selwyn College, gdzie miałem się zakwaterować na najbliższe dni. Przebiegło to dość sprawnie, mimo początkowo pomylonych przez kogoś na portierni kluczy, i po wdrapaniu się na trzecie piętro bloku D usytuowanego w Old Court i otwarciu podwójnych drzwi mogłem rozejrzeć się po swoim lokum. Składało się ono z dwóch pokoi, sypialnego i dziennego, mających pewnie tyle lat co College, czyli 132. Ma to swoje plusy i minusy - te ostatnie ujawniają się głównie w zimie, jako że stylowe, wiekowe okna mają tylko pojedynczą szybę, a kominek jest zamurowany. W środku lata, przy ogromnym entuzjazmie pierwszych dni, zwraca się uwagę raczej na plusy - mimo wszystko kominek JEST, co dodaje ogromnego uroku głównemu pokojowi, tak samo jak przerobione ze schowków na drewno szafki. Oprócz tego ostro zwieńczone okna ze starodawnymi mechanizmami do ich blokowania aż się proszą, aby za nie wyjrzeć - więc zrobiłem to, najpierw nieśmiało...

... potem wychyliłem się nieco bardziej...

... i jeszcze bardziej, aż Stary Dziedziniec z jego kaplicą, jadalnią i rezydencjami ukazał mi się w całej okazałości. Cóż, nienajgorsze podwórko na najbliższe tygodnie.



Jego przeciwległa część, przy płatającym figle słońcu, wygląda tak:





Nie było zbyt wiele czasu na kontemplowanie każdego listka bluszczu, jako że musiałem zdążyć na rejestrację nowych studentów i następującą po niej wspólną kolację. Ta pierwsza trwała jeszcze w miejscu zwanym Sidgwick Site, gdzie zresztą miały odbywać się wszystkie zajęcia, a do którego prowadziła mała dróżka przez małą furtkę i ogrody College'u. Kolacja zaś miała mieć miejsce we wspólnej jadalni z zegarową sygnaturką. W drodze do niej zdążyłem jeszcze skorzystać z mimo wszystko sprzyjającej jak na Anglię pogody i sfotografować kaplicę i mieszkalną stronę Dziedzińca. Moje okienka to te w wykuszu nad zegarem słonecznym ponad linią bluszczu i w ścianie obok.






Na kolację i różne inne przyjemności zapraszam następnym razem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Matiusza jazdy w różne strony -> http://www.kolodrogi.blogspot.com