środa, 9 lipca 2014

Przystanek Teatr... Lublin w drodze do Cambridge.


Długa, długa była przerwa w pisaniu koło drogi... co nie znaczy że w podróżowaniu. To właśnie to ostatnie ową przerwę powodowało, na zmianę z przygotowywaniem kolejnych wypraw, o których niebawem. Teraz zaś szybko przejdziemy najnowszą drogę, która zawiodła mnie do Cambridge. Wyruszamy jak zwykle z Przemyśla...

... z którego bladym świtem wyjechał nasz wesoły samochód wioząc pięcioosobową reprezentację Teatru "Garderoba". Tego sobotniego ranka na początku lipca jechaliśmy na Festiwal Teatrów Niewielkich do Lublina, gdzie ja i Ola mieliśmy przedstawić nasze monodramy, "Czarne na Białym" i "Alicję w Krainie Czarów". Krótka noc, kolejna zresztą, jako że w ciągu kilku dni miałem jedną przeprowadzkę i dwa gruntowne przepakowywania się na wyjazdy, nie wspominając o egzaminach i innych drobnostkach, sprawiły że droga zleciała mi szybko, w przyjemnym półśnie. Gdy około wpół do dziesiątej dotarliśmy na miejsce, okazało się, że mimo planowanego na południe rozpoczęcia wszystko cały Ośrodek Kultury był zamknięty na cztery spusty. Choć nasza pani reżyser uprosiła woźnego otwarcie nam drzwi, w środku nie było warunków do przeprowadzenia planowanej przez nas próby - sale wyglądały, jakby festiwal miał zacząć się za tydzień, a nie za dwie godziny. Chcąc nie chcąc musieliśmy ruszyć w miasto. Z każdym krokiem jednak robiliśmy to coraz bardziej chcąc.

Po drodze do Centrum Kultury, które obraliśmy za pierwszy cel, nawiedziliśmy uroczy mały, stary kościółek zbudowany, jak głosi napis nad wejściem, "przez Władysława Jagiełłę rękami jeńców krzyżackich". Naprzeciw niego widzieliśmy zielony teatr, jakby przeniesiony z Odessy. Samo zaś Centrum Kultury to nowoczesne cudeńko - podobnego życzyłbym swojemu i każdemu innemu miastu. Zegary w tamtejszej kawiarni Szklarnia udowadniają zaś, że Lublin to swoisty mikrokosmos - zamiast pokazywać aktualny czas w Tokio czy Nowym Jorku, informują nas która dokładnie jest godzina w Czubach, Za Cukrownią i innych lubelskich dzielnicach.

Gdy wkracza się w pobliże Starego Miasta, wydaje się, że współczynnik koncentracji wież na metr kwadratowy jest tu jednym z wyższych w Polsce.




 Szczególnie imponująco wygląda Brama Krakowska. W przeszłości pewnie nie było łatwo ją sforsować... choć może niektórzy wpadli na ten pomysł co ja.




Już po drugiej stronie stare murów uliczki oferowały nieco więcej cienia ten upalnego dnia. Magia tego miasta zaczynała działać coraz bardziej, zwłaszcza gdy spotykało się wzrok dawnych mieszkańców okolicznych domów.





Miejmy nadzieję, że z zadowoleniem spoglądają na to, co aktualnie wyrabia się pod ich oknami. A wyrabia się niemało, na przykład zostawia się permanentnie włączone światła w ukraińskich trabantach.




Rynek to istna mieszanina stylów, bieg przez epoki w historii sztuki. Oprócz budynku przypominającego renesansową Kamienicę Orsettich w Jarosławiu i neoklasycystycznego Trybunału który mógłby być którymś z pałacyków w Warszawie znajdziemy też jedyne w swoim rodzaju, miejscowe akcenty. Do tego wszystkiego zaczepił nas Lajkonik, jakoby przybyły z Krakowa, który wraz ze swoją towarzyszką (czy krakowski posiada takową?) zaprosił nas na występ ulicznego teatru.






Nie namyślając się długo (w końcu przyjechaliśmy tu jako teatr i dla teatru, prawda?) przeszliśmy kawałek dalej, gdzie rozegrała się zabawna krotochwila o powabnej córce złotnika i jej wielu amantach. Nie zdradzając zbyt wiele (może się wybierzecie?) dodam tylko, że była bardzo interaktywna - dane mi było rzucać sałatą, a naszej Oli wręcz wziąć udział w dodatkowym tego dnia przedstawieniu.


 








Po poecie, trefnisiu, księdzu, lajkoniku i bandzie zbójców każdy z widowni za błyszczącą monetę lub szeleszczący banknot każdy mógł się załapać "na całusa" za zamkniętą bramą teatru.




Po tych teatralnych figielkach mogliśmy posilić się w nienajgorszym lokalu przy ulicy Grodzkiej, aby nabrać sił do swoich. Okolica to zaiste zacna: ulica wiodąca obok ruin, które mogłyby udawać stargogrecką faktorię handlową, prowadząca z Rynku na Zamek (podobieństwo do sytuacji w Krakowie niezamierzone?) przechodząca pod bramą, w której mieści się Sklep Cynamonowy (polecam miłośnikom twórczości Brunona Schulza). Dzięki niej znalazłem także rower swojego życia oraz kolejną bramę z wręcz pocztówkowym widokiem i kolejnymi twarzami dawnych mieszkańców Lublina do kolekcji.












W końcu przyszedł czas na nasze występy. Choć sami musieliśmy je sobie w dużej mierze zorganizować (m.in. zamienić salę na bardziej odpowiednią i ją wysprzątać), zdążyliśmy jeszcze powiedzieć dwa słowa do kamery TVP Lublin i zaprezentować im kawałek próby (ponoć dla Panoramy Lubelskiej, choć do tej pory tam tego nie widziałem). Po spektaklu zostało już tylko ekspresowo się spakować, pożegnać i dostać na dworzec, skąd złapałem najbliższy pociąg do Warszawy. Co prawda organizator oferował zakwaterowanie i jedzenie, ale to samo zapewniał University of Cambridge, na letnią szkołę w którym wylatywałem następnego ranka.

Ale o tym już następnym razem... Zapewne niedługo.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Matiusza jazdy w różne strony -> http://www.kolodrogi.blogspot.com